Uluru – zadziwiający kamyk
W odległości około trzech godzin lotu z Melbourne i Sydney, prawie na środku australijskiego kontynentu, na obszarze Terytorium Północnego leży wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Park Narodowy Uluru-Kata Tjuta. Już z okien samolotu widać niezwykłą pomarańczową ziemię i główny powód odwiedzin setek tysięcy turystów rocznie – Uluru, świętą skałę Aborygenów, znaną także pod nazwą Ayers Rock (Uluru znaczy tyle, co „miejsce spotkań”, Ayers Rock to nazwa angielska, nadana Skale na cześć jednego z premierów. Dopiero pod koniec XX wieku Australijczycy wrócili do nazw używanych przez rdzennych mieszkańców tych terenów).
Położenie sprawia, że to miejsce zwykle nie jest „po drodze”, ale i tak trafia na listę „trzeba zobaczyć”. Być w Australii i nie zobaczyć Uluru, to trochę jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffla. Także my, planując podróż po Australii, zdecydowaliśmy, że musimy tu przylecieć, choćby na trzy dni. Z połączeniem lotniczym nie ma problemu, Jetstar Airways i Virgin Australia mają regularne, trzygodzinne loty do Ayers Rock. Mikroskopijne lotnisko, wyraźnie otworzono wyłącznie dla turystów chcących zobaczyć Skałę. Czekamy z Dorotą na bagaże, a Adam w międzyczasie odbiera z wypożyczalni samochód. To nasz pierwszy raz po lewej stronie drogi, więc jesteśmy lekko podekscytowani. Okazuje się, że na wyposażeniu nie ma GPS – pani w okienku wyjaśnia, że tu raczej nie można się zgubić – jest tylko jedna droga. Dostajemy małe ksero mapki i faktycznie wygląda na to, że mamy zerowe szanse, żeby zabłądzić, poruszając się pomiędzy lotniskiem, hotelem i Parkiem.
Pakujemy bagaże i ruszamy – przed nami prawdziwy, ogromny, pusty australijski outback! Do Yulary docieramy po kilku minutach – jest tu tylko jedna „wioska”, gdzie niby jest kilka hoteli, ale całość tworzy jeden wielki turystyczny kompleks ze sklepami, barami i pocztą, gdyby ktoś chciał wysłać pocztówki.
W oczekiwaniu na pokój, idziemy coś zjeść. W karcie jest burger z mięsem z kangura – zapachniało egzotyką – takiej okazji nie można przegapić. Wszystkich, którzy teraz zadają pytanie „jak można jeść takie miłe zwierzątko?”, uprzejmie informuję, że kangurów jest w Australii zdecydowanie więcej niż u nas królików i są tu uważane za szkodniki, a ich mięso jest w Australii czymś tak normalnymi popularnym, jak u nas mięso kurczaka. Smakuje inaczej, niż sobie wyobrażałam. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że będzie raczej twarde, a tu niespodzianka, burger jest miękki i smaczny. W każdym razie mi i Dorocie smakuje, Adam twierdzi, że ma smak jak z Maca, no ale on jest fanem wołowiny.
Jest upalnie, ale niestety zbiera się na deszcz. Będziemy tu jednak tak krótko, że nie możemy sobie pozwolić na wybrzydzanie – pada czy nie – będziemy zwiedzać. Uluru leży jakieś 20 minut jazdy od hotelu, a Kata Tjuta (angielska nazwa to The Olgas) mnie więcej 40 minut. Decydujemy się najpierw pojechać zobaczyć mniej znane Olgas, słusznie zakładając, że będąc blisko Skały i tak zobaczymy ją jeszcze kilkakrotnie. Powietrze jest suche i tak przejrzyste, że na horyzoncie z daleka widać miejsca, gdzie pada deszcz. Bez problemu docieramy na miejsce. Kata Tjuta (dosłownie Wiele Głów) to zespół ponad trzydziestu formacji skalnych, są mniej znane, ale według mnie warte zobaczenia. Można tu poczuć klimat outbacku. Pusto, pomarańczowo, sucho i gorąco. Już w pierwszym punkcie widokowym spotykamy piękną jaszczurkę.
Niestety dają się nam także we znaki muchy. Zwykle ostrzeżenia o wszelkiego rodzaju insektach na miejscu okazują się być przesadzone. Zawsze zabieram ze sobą siatkę na kapelusz, ale ani w Afryce, ani z Azji ostatecznie nie było potrzeby, żeby jej faktycznie używać.
Tutaj gratulujemy sobie serdecznie, że posłuchaliśmy ostrzeżeń i jesteśmy przygotowani. W życiu nie widziałam tak wielu i tak bezczelnie nachalnych much – nie reagują ani na repelenty, ani na otrzepywanie się. Nie ma sposobu, żeby się ich pozbyć, trzeba się po prostu przyzwyczaić do ich stałej, upartej obecności. Trzeba sporo sprytu i gimnastyki, żeby nie wpuścić za wielu do samochodu.
Ze względu na niepewną pogodę i na to, że jest już dość późno, nie decydujemy się na zrobienie całej trzygodzinnej pętli w Dolinie Wiatrów, ale udajemy się tam na długi spacer. Jest trochę turystów, ale na tych przestrzeniach szybko się rozchodzimy każdy we własnym tempie i nie mamy poczucia „tłoku”. Widoki są urokliwe – intensywnie pomarańczowa ziemia, skały wyglądające jak rozrzucone przez olbrzymów ogromne kamienie, kępki wyschniętej roślinności, a nad tym wszystkim zbierające się burzowe chmury. W drodze powrotnej pada. Wygląda na to, że na zachód słońca nad Uluru nie mamy tego dnia szans, ale trafia się nam widok nie wiem czy nie ciekawszy – Skała w strugach deszczu.
Teraz dopiero widać, ze to naprawdę monolit. Woda w wielu miejscach spływa wodospadami po gładkiej powierzchni. Następnego dnia rano gwóźdź wycieczki – dziesięciokilometrowy spacer dookoła Uluru. Nie zamierzamy się wspinać, bo po pierwsze raczej nie mamy kondycji na takie zabawy, a po drugie, mimo że wejście na górę jest możliwe, to ze względu na Aborygenów nie jest mile widziane. Dla nich to święte miejsce. Wyruszamy zaraz po wschodzie słońca, mając na uwadze to, że styczeń to jednak środek tutejszego lata i przed południem będzie na pewno około 40 stopni. Co prawda przejście dziesięciu kilometrów normalnie powinno nam zająć nie więcej niż dwie godziny, ale biorąc pod uwagę to, że na pewno będzie się wielokrotnie zatrzymywać na podziwianie i zdjęcia, a w miarę upływu czasu będzie coraz goręcej, zakładamy raczej trzy godziny – słusznie zresztą.
Ścieżka wokół jest zdecydowanie przygotowana pod turystów – nie ma tu mowy o żadnym przedzieraniu się przez gąszcz czy wspinaniu na cokolwiek. Idzie się łatwo i przyjemnie, omijając z daleka najświętsze dla Aborygenów miejsca, o czym informują znaki zakazujące fotografowania, a to ze względu na aborygeńskich mężczyzn, a to ze względu na aborygeńskie kobiety, starców itp. Jest pusto, nad nami błękitne niebo, widoki klimatyczne, w pewnym momencie drogą przed nami przeskakuje nasz pierwszy spotkany „na żywo” kangur. Ucieka tak szybko, że nawet nie mam czasu pomyśleć o zdjęciu, czego oczywiście bardzo żałuję, ale już wkrótce w zamian pojawia się dingo, który w miarę chętnie pozuje.
Kończymy przed 11.00 i jest już naprawdę bardzo upalnie. Mimo że trasa nie jest trudna, zdecydowanie należy wyjść jak najwcześniej. Z ulgą chowamy się w klimatyzowanym pokoju, tym bardziej, że poza oglądaniem Uluru nie bardzo jest tutaj co robić. Jest co prawda jakiś basen, ale przy tej ilości much wchodzenie do wody nie wydaje mi się jakoś szczególnie atrakcyjne. W sumie dobrze, że zaplanowaliśmy w Yulara tylko dwa noclegi. Jeśli ktoś nie przewiduje wyprawy w głąb outbacku, tyle w zupełności wystarczy. My zaliczamy jeszcze oczywiście zachód i wschód słońca. Niezwykłe jest to, że skała faktycznie zmienia kolory wraz ze zmieniającym się światłem i wygląda to często widowiskowo. Nam udaje się tak sobie, ponieważ wieczorem chmury nieco psują efekt, a rano wyjeżdżamy trochę zbyt późno, żeby załapać się na świt.
Czy warto jechać na koniec świata, żeby to zobaczyć? Sami oceńcie. Park Narodowy Uluru-Kata Tjuta na pewno jest wyjątkowy, ale nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia jak amerykański Bryce Canyon lub Arches. Widoki są fantastyczne, Uluru jest jedyna w swoim rodzaju, ale poza tym nie ma tu zbyt wielu różnorodnych tras i innych atrakcji i żeby się cieszyć pobytem, warto nastawić się właśnie na oglądanie tego samego z różnych stron i przy różnorodnym świetle – po to właśnie, żeby zobaczyć ten „zadziwiający kamyk” (jak podobno nazwał skałę w 1872 roku podróżnik Ernest Giles) zjeżdżają tu bezustannie turyści z całego świata.
Na blogu możesz także przeczytać o naszym pobycie na Tasmanii i Great Ocean Road.
- Kata Tjuta
- Dolina Wiatrów
- Park Narodowy Kata Tjuta
- Uluru rankiem
- Widoki podczas spaceru dookoła skały
- Uluru z bliska
- Uluru
- W drodze
- Uluru
- Uluru podczas zachodu słońca
- Uluru podczas zachodu słońca
- Uluru o wschodzie słońca