Singapur – Azja inaczej
Czego się spodziewałam, lecąc do Singapuru? Na pewno nie typowej Azji. Na ten temat opinie internautów były zgodne – Singapur jest mało azjatycki, sterylnie czysty i tropikalnie upalny. Po kilkunastu godzinach podróży, wysiadłam więc z samolotu, oczekując nowoczesnego, wysprzątanego miasta, witającego podróżnych gorącym podmuchem.
Jak było? Nowocześnie – zdecydowanie tak. Czysto – jakże by inaczej. I… brrrr… – zimno! Zamiast ściągnąć bluzę, szybko ją zapięłam. Idąc po korytarzach lotniska wyłożonych jasną wykładziną dywanową (!) marzłam, jakby to była polska noc październikowa. Po opuszczeniu lotniska nie było lepiej. W taksówce oczywiście klimatyzacja podkręcona na maksa. Od razu dostałam kataru. Widok za oknem szybko sprawił, że zaczęłam myśleć o czymś innym. Jechaliśmy szeroką, czteropasmową drogą, otoczoną bujną roślinnością. Zanim zdążyłam się na głos zachwycić jakością drogi, z czterech pasów zrobiło się sześć i słów mi zabrakło. Aaaaa, to tak wygląda nowoczesna Azja – no, nieźle…
Dojechaliśmy do centrum. Czy ja już widziałam gdzieś tyle drapaczy chmur? Singapur odwiedziłam, zanim zobaczyłam Nowy Jork, więc jedynym skojarzeniem, jakie wtedy przyszło mi do głowy była paryska La Defense, i nie sądzę, żeby to było skojarzenie oddające rzeczywistość. Może widok, jaki miałam przed sobą, nie był klasycznie „ładny”, ale warto to zobaczyć. Jak cały Singapur zresztą…
Później, podczas podróży, ktoś z poznanych po drodze ludzi, powiedział o Singapurze pogardliwie: „plastic city” – w znaczeniu „sztuczne”, jak rozumiem, bo jeśli chodzi o materiały, to zdecydowanie dominują metal i szkło. No może to jest sztuczne miasto, ale na mnie zrobiło jednak wrażenie. Zdecydowanie tego u nas nie mamy. Poza tym ja akurat lubię jak jest porządek 🙂
W hotelu także przywitała nas okropna klimatyzacja – czy nie można tego wyłączyć chociaż na chwilę? Chętnie poczułabym że jestem w Azji, a nie na Syberii. Zanim zdążyliśmy się odświeżyć, rozpadało się kompletnie. I nie było to niestety delikatne kropienie, ani jesienny deszcz – lało jak z cebra. Prawdziwa tropikalna ulewa. Deszcze w Azji, w czasie pory deszczowej, to prawdziwa ściana wody. Zimno nie jest, ale żaden parasol Cię nie uchroni. Trzeba się schować i przeczekać, chyba, że lubisz tańczyć w takt „Deszczowej piosenki”.
Singapur to prawdziwa mieszanka narodowości i kultur, a co za tym idzie smaków i zapachów. Jeśli chcesz spróbować azjatyckiej kuchni z różnych regionów, nie ma lepszego miejsca niż to miasto. Już wiecie, czemu mi się spodobało – nie ma to jak zjeść w podróży smaczne jedzenie 🙂 Na naszą pierwszą kolację wybraliśmy się do Little India, obiecując sobie spore porcje samosy, chlebka naan i kurczaka tandoori. Taksówkarz, który wiezie nas do indyjskiej dzielnicy, trafił się z tych rozmownych. Od razu nas poinformował, że oni (czytaj Hindusi), mają tam dziś święto – to podobno pierwszy dzień hinduskiego Nowego Roku (nasz październik). Bynajmniej nie mówi nam o tym, żeby opowiedzieć o atrakcjach, jakie nas czekają, tylko żeby ostrzec przed tłumem ludzi i zwrócić uwagę, żebyśmy uważali na kradzieże bo „tam mieszkają głównie przyjezdni z Indii” – w domyśle – „jak ktoś Was okradnie, to nie my, to obcy”… Zabawne i smutne jednocześnie – dobrzy swoi i zły obcy. Wszędzie na świecie działa to tak samo.
Indyjska dzielnica wita nas pięknie ozdobionymi ulicami i kolorowymi światłami. Mijamy bogato zdobione świątynie i tłumy ludzi w tradycyjnych strojach. Zapachy rozciągające się wokoło nie pozwalając nam odkładać kolacji zbyt długo. Indyjskie jedzenie oczywiście pyszne! Na koniec wieczoru spacer po dzielnicy.
Ładnych kilkanaście minut szukaliśmy świątyni z leżącym Buddą, o której piszą w przewodnikach. Lokalna ludność nie uznaje jej chyba za zbyt interesującą, bo nikt z zaczepionych przez nas osób, nie potrafił nam wskazać kierunku. W końcu dotarliśmy na miejsce – oczywiście było już zamknięte – święto, nie święto – w końcu był już środek nocy.
Wydawało nam się, że złapanie taksówki nie będzie trudne. Zwykle w Azji nie ma z tym problemu -kierowcy czekają na turystów, ale Singapur i tutaj jest inny. Z daleka widoczne koguty taksówek świecą się na czerwono (zajęta lub wezwana przez telefon) lub zielono (wolna). Proste? Niby tak, ale okazało się się, że taksówkarze nie pracują pod widzimisię turystów. Żadnemu, którego próbowaliśmy zatrzymać, nie pasował kierunek. Po trzech nieudanych próbach poddaliśmy się i znaleźliśmy postój i jak w PRLu ustawiliśmy się grzecznie w ogonku oczekujących. Zadziałało.
Kolejnego dnia znowu próbowaliśmy zwiedzać i znowu lało. Na osłodę mój małżonek ulubiony zaproponował centrum handlowe – ponoć Singapur to świetne miejscu do robienia zakupów. Niestety taka propozycja nie poprawiła mi humoru – sklepy to ja mam w domu. No, może nie Gucci i Versace, ale nie po to przeleciałam taki szmat drogi, żeby chodzić po sklepach. Postanowiliśmy przeczekać grzmoty pod szklanym dachem centrum handlowego na marinie, a później dotrzeć do Muzeum Cywilizacji Azji, bo czytałam, że warto tam pójść, a to w końcu jest pod jakimś dachem. Zanim przebiliśmy się na drugą stronę mariny, mijając witryny najbardziej ekskluzywnych marek świata i Merliona – symbol miasta – pół lwa, pół rybę, przestało padać. Niebo rozpogodziło się błyskawicznie i mogliśmy wreszcie zobaczyć kawałek miasta.
Muzeum Cywilizacji Azji zdecydowanie nie jest przereklamowane. To miejsce tak samo nowoczesne, jak cały Singapur – żadnych gadających głów – przynudzających przewodników i przykurzonych eksponatów. Każda sala poświęcona jest innej części Azji, w każdej możesz sam zdecydować, co Cię interesuje, czego chcesz dotknąć i o czym posłuchać.
W kolejnych pomieszczeniach pokazane jest jak wygląda wnętrze domu z Indonezji, a jak z Chin czy Bliskiego Wschodu. Możesz spróbować swoich sił, grając na arabskich bębnach czy próbując podnieść pałeczkami kamienne kulki, możesz założyć na głowę kapelusz indonezyjskiego wieśniaka, poczytać o różnych gatunkach ryżu, obejrzeć film o tym, jak robi się balijski batik czy chińską porcelanę. Zmęczony? Usiądź na kanapie wyłożonej miękkimi poduchami i posłuchaj śpiewu muezina. Odwiedzający sam decyduje, ile czasu spędzi w kolejnych salach, co go interesuje, a co nie. Ekspozycja jest interaktywna, ciekawa i dla dorosłych, i dla dzieci – jak dla mnie – zdecydowanie to miejsce warte odwiedzin!
Kolejnego wieczora zwiedziliśmy chińską dzielnicę – gwarną i kolorową, ale jak dla mnie zdecydowanie mniej klimatyczną niż indyjska część, którą odwiedzaliśmy poprzednio. Nad głowami przechodzących ludzi wiszą czerwone lampiony, dookoła stare kamienice, pełno straganów z pamiątkami zdecydowanie „made in China”, ale jakoś tak chyba więcej tu turystów niż Chińczyków 😉 Jedzenie też jakieś takie mało powalające, ale też fakt, że nie jestem fanką akurat chińskiej kuchni.
Na zakończenie dnia spacer po pięknie oświetlonym centrum – mniej lub bardziej zamierzony, bo przyznam, że trochę błądzimy w drodze do hotelu 😉 Takie te budynki dookoła wysokie, że niewiele widać i łatwo pomylić drogę, ale z pomocą mapy dotarliśmy na miejsce, po raz kolejny zachwycając się nowoczesną architekturą, która w nocy robi chyba jeszcze większe wrażanie niż w dzień.
Ostatniego dnia naszego pobytu w Singapurze także padało. Chyba z tym deszczem będzie mi się to miasto kojarzyło w pierwszej kolejności.
Plan miałam taki, że ten dzień spędzimy na Sentosie – sztucznej wyspie, która jest takim tutejszym dużym parkiem rozrywki. Miałam nadzieję, że się na zakończenie wakacji trochę poopalam pod palmami, ale niestety akurat ten plan trzeba było nieco skorygować. Do stacji kolejki linowej na Sentosę dotarliśmy metrem i ta przejażdżka sama w sobie była dla mnie atrakcją. Dlaczego? Z dwóch powodów – po pierwsze, słyszałam, że to metro jest wyjątkowo czyste i świetnie zorganizowane, a po drugie, chciałam odnaleźć słynne znaki ostrzegające przed wnoszeniem durianów – widziałam takie wcześniej gdzieś w Internecie i chciałam się przekonać, ile w tym prawdy. Znak odnalazłam bez trudu.
Przy okazji okazało się, że za jedzenie i picie w metrze jest kara w wysokości 500 dolarów – nic dziwnego, że tak tu czysto, przyjemnie i kolorowo 😉 Dodatkowo akurat trwała akcja społeczna namawiająca do bycia miłym dla współpasażerów i wnętrza wagonów były oklejone uśmiechniętymi kwiatami – sympatycznie bardzo. Łatwo kupić bilet, bo w automacie, na dużej mapie metra musisz tylko przycisnąć nazwę stacji, do której chcesz się udać, i automat sam wylicza cenę i wydaje kartę biletową odpowiednio zaprogramowaną – pasażer nie musi znać skomplikowanego systemu minutowo-strefowego, jak to bywa w niektórych dużych miastach. Myślę, że takie rozwiązanie jest sporym ułatwieniem dla mało zorientowanych turystów.
Dotarliśmy do kolejki i po kilkunastu minutach podróży wagonikiem byliśmy na Sentosie. Deszcz dalej padał, ale tak tam jest wszystko fajnie zorganizowane, że nawet aż tak bardzo nam ta woda z nieba nie przeszkadza. Najpierw obejrzeliśmy wystawę poświęconą historii kolejki, gdzie dowiedzieliśmy się, że to już wagoniki piątej generacji, zobaczyliśmy też poprzednie modele. No i kto budował singapurską kolejkę? Szwajcarzy oczywiście 😉
Później autobus zabrał nas do oceanarium. Nie jest zbyt duże, ale naprawdę bardzo ciekawe. Pierwszy raz widziałąm, żeby można było włożyć rękę do akwarium, a nawet karmić płaszczki i rekiny – te pierwsze z ręki, te drugie, nadziewając kawałek ryby na długi patyk. W głównej sali oceanarium ruchomy tunel, podobny do tego w Barcelonie – ryby pływają dookoła i robi to sympatyczne wrażenie. Największe wrażenie zrobił na mnie wielki krab z kilkumetrowymi kończynami i miniaturowe żyjątko o nazwie Sea Angel. Pokaz w delfinarium, to pewnie nie to samo co pływanie z delfinami na Karaibach, ale w sumie nigdy wcześniej nie miałam okazji zobaczyć czegoś takiego na żywo i muszę przyznać, że to, w jaki sposób delfiny i foki potrafią wykonywać polecenia swoich trenerów, jest zadziwiające. Może nie stałam się fanką tego typu spektakli, ale raz w życiu – można.
W przeciwieństwie do filmu 4D – najpierw przed 10 minut opowiadali nam, jakie to niebezpieczne dla serca, niezalecane dla kobiet w ciąży, jak trzeba uważać na kręgosłup i jak zapiąć prawidłowo pasy bezpieczeństwa , a potem przez 5 minut potrzęsły się fotele i to by było na tyle… Na takich oto rodzinnych rozrywkach zleciało parę godzin. Deszcz ciągle padał – mniej lub bardziej, ale nieustannie. Wróciliśmy do miasta. Pojechaliśmy na pożegnalną kolację do Little India – ostatnie spojrzenie na stragany z egzotycznymi owocami i… to by było na tyle…
Jaki jest Singapur w moich wspomnieniach? – czysty, nowoczesny, świetnie zorganizowany i deszczowy; zdecydowanie wart powrotu, bo wiem, że jeszcze sporo zostało do zobaczenia. Kiedy warto jechać? Singapur leży prawie na równiku i cały czas jest tam ciepło i wilgotno. Najwięcej pada podobno między listopadem a styczniem. Teoretycznie deszcze padają najczęściej nocą i bardzo wczesnym rankiem, ale zawsze może się zdarzyć, że traficie jak ja.
- Ulice Singapuru
- Stary Singapur
- China Town
- Uliczne jedzenie
- Basen na dachu Marina Bay Sands
- Nie w każdym akwarium możesz dotknąć okazów
- Karminie płaszczki
- Drapacze chmur na marinie