Nowa Zelandia – pierwsze kroki
Sydney-Auckland
Wstajemy o 4.00 rano czasu australijskiego. Szybkie śniadanie i ruszamy na lotnisko. Samolot do Auckland mamy o 7.10, przed nami trzy godziny lotu. Qantas podaje na pokładzie śniadanie: Jogurt, babeczka i świeże owoce. Nie piszę o tym bynajmniej z kronikarskiego obowiązku. Kiedy wysiadamy po trzech godzinach lotu na lotnisku wysiadających pasażerów wita pani celniczka z pieskiem. Moja skromna osoba budzi zainteresowanie pieska. Gdzieś indziej pewnie padło by pytanie, czy wiozę narkotyki, tutaj pytają, czy mam ze sobą owoce. ? Informacja, że jadłyśmy takowe na pokładzie uspokaja służby celne. Skąd to zainteresowanie akurat owocami? Mieszkańcy Nowej Zelandii bardzo dbają o to, żeby turyści nie przywieźli ze sobą niczego, czego naturalnie na wyspie nie ma. Żadnych nasion, czy żyjątek – niczego, co może zaszkodzić faunie i florze. Nawet spód naszych butów treningowych jest uważnie oglądany, a jednym z pytań, na które musimy odpowiedzieć jest też: Czy wiezienie ze sobą namiot? Brzmi to wszystko dość restrykcyjnie i groźnie, a wszyscy pracownicy lotniska i służb celnych z jakimi się zetknęłyśmy byli mili i raczej pomocni niż podejrzliwi.
Lewa strona drogi
Po przejściu kontroli granicznej kolejny punkt programu: samochód. Mamy zarezerwowany pojazd w wypożyczalni „go rentals”, która nie ma siedziby bezpośrednio przy terminalu. Odnajdujemy busik wahadłowy, który zabiera nas do biura wypożyczalni. Kierowca jest niezwykle rozmowny, informuje nas o pogodzie, o tym, że w piątek i niedzielę są pozamykane sklepy ze względu na święta i że w poniedziałek zaczynają się nowozelandzkie ferie. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Obsługuje na miła starsza pani. Wszystko idzie sprawnie i jestem dobrej myśli, dopóki pani nie pyta nas, dokąd jedziemy. Po usłyszeniu, że wybieramy się do Whitiangi na półwyspie Coromandel, daje nam do przeczytania dodatkową informację. Na półwyspie właśnie przeszedł cyklon i niektóre drogi mogą być zamknięte. Trochę przyznam mi mina rzednie, bo nie dość, że będę pierwszy raz prowadzić po lewej stronie, przed nami, jak pokazuje GPS, ponad 2,5 godziny drogi, to na dodatek może się okazać, że będziemy błądzić po zamkniętych drogach. Całe szczęście w wypożyczalni jest wi-fi, gdzie możemy sprawdzić szczegóły naszej trasy i okazuje się, że odbijamy jeszcze przed utrudnieniami. Uffff! Oglądam jeszcze tylko obowiązkowy dla kierowcy filmik o zasadach drogowych obowiązujących w NZ i możemy jechać!
Ruszamy krajową 1, czyli teoretycznie drogą szybkiego ruchu, ale z szybkim ruchem nie ma to wiele wspólnego.
Nowozelandzkie autostrady
Przesuwamy się w korku z prędkością 40 km/h. Pewnie to dlatego, że zaczyna się przerwa świąteczna, ruch jest całkiem spory. Na początku mnie to bardzo nie martwi, bo się muszę trochę oswoić z jazdą, ale z czasem powolne tempo jazdy cieszy mnie mniej, bo oczywiście oznacza znacznie dłuższy czas jazdy. Krajobrazy zielone. Moja siostra już kilka kilometrów za lotniskiem mówi, że „tu już jest jak w Shire”. Faktycznie, potężne, zielone drzewa, małe płotki i skrzynki pocztowe przy drogach. Na pofalowanych wzgórzach rozciągają się łąki. Jedyne, co zaskakuje, to pojawiające się co jakiś czas palmy. Palmy w Hobbitonie? Serio? Serio! Muszę przyznać, że jakoś wyjątkowo nam to nie pasuje, ale tak jest. Jako że prowadziłam, dokumentacja zdjęciowa jest niepełna, ale na pewno uda mi się jeszcze te nowozelandzkie palmy obok pasących się krów jeszcze uwiecznić. Zjeżdżamy na 2, w stronę półwyspu i początkowo wydaje się, że będzie lepiej, ale juz za chwilę droga zmienia się w jednopasmową serpentynę i wcale wiele szybciej nie jedziemy. Jak ja nie lubię takich zakrętów! Ten kawałek drogi, mimo że ładny krajobrazowo mnie nie cieszy. Jesteśmy coraz bardziej zmęczone, a do tego głodne. Jakoś w tym przypływie wrażeń zapominaliśmy o kupieniu czegoś na drogę na lotnisku a teraz juz nie bardzo jest się gdzie zatrzymać. Poza tym zależy mi żeby jednak dojechać, zanim zrobi się ciemno.
Whitianga
Ostatecznie o 17.30 jesteśmy wreszcie w Whitianga. Małe miasteczko, parterowe lub jednopiętrowe domki, mało ludzi na ulicach i… nagle docieramy do przepięknej nadmorskiej promenady. Nocleg rezerwowała moja siostra, która wyjątkowo ceni sobie ładne poranne widoki, więc nasz B&B jest oczywiście przy tej promenadzie. Wita nas miła starsza pani o imieniu Marie i jej pies Toby. Pokazuje nam dom. Piękny! W salonie, w którym podobno jesteśmy „more than welcome”, wielka przeszklona ściana z widokiem na morze! Ku naszej radości nasz pokój też ma takie tarasowe okno. Trochę żałujemy, że już robi się ciemno i nie zdążymy pospacerować promenadą, ale i tak jesteśmy tak wściekle głodne, że szukamy od razu czegoś do zjedzenia. Marie poleca kilka miejsc, wiec ruszamy od razu. Po ciemku miasteczko wygląda na dość wyludnione, ale prawie na samym początku trafiamy na indyjsko-tajską knajpkę o której także mówiła nasza gospodyni i która najwyraźniej cieszy się popularnością, bo zajmujemy ostatni wolny stolik. Kelnerka informuje nas na wstępie, że ponieważ jest święto, nie wolno im serwować alkoholu, zanim przyniosą jedzenia. Bardzo zabawne przepisy swoją drogą, ale w sumie nie robi nam to różnicy. Po kilku minutach ta sama dziewczyna, o indiańskiej urodzie, podchodzi do nas i pyta nas po polsku, czy jesteśmy z Polski. Tak jesteśmy i jesteśmy w szoku, że mówi do nas po polsku. Okazuje się, że dziewczyna jest z Kanady i miała kiedyś polskiego chłopaka, więc trochę mówi i trochę rozumie. Czy to nie zabawne? Po kolacji robimy którymi spacer, żeby zorientować się w topografii miasta i to by było na tyle pierwszych wrażeń. O siódmej rano budzi mnie wschodzące nad zatoką słońce. Trochę za wcześnie, żeby budzić gospodarzy na śniadanie, więc piszę sobie tę relację. Trochę mało ilustrowana, ale za to „na gorąco”. ?