A może by tak w góry? – Dolina Pięciu Stawów Polskich
Jak to się stało, że pojechałam w Tatry
Są wycieczki wymarzone i planowane z wielkim wyprzedzeniem i są te spontaniczne. Pomysł na podbój Doliny Pięciu Stawów narodził się w Tychach, nad Jeziorem Paprocańskim. Po kilkukilometrowym spacerze dookoła jeziora siedziałyśmy we trzy przy piwie. A jak wiadomo, gdy człowiek jest zmęczony i po alkoholu, dziwne myśli zaczynają chodzić mu po głowie. 🙂 To moja przyjaciółka rzuciła pierwsza: „A ja to bym tak w ogóle chętnie wybrała się gdzieś w góry pochodzić”. Moja siostra, przy której wystarczy rzucić „pojedźmy gdzieś” i już jest mentalnie spakowana, od razu zareagowała na pomysł entuzjastycznie. Na hasło „pochodzić po górach”, wypowiedziane w jej towarzystwie powinna mi się była zapalić czerwona lampka, ale… coś nie zadziałało i się nie zapaliła. Zajrzałyśmy do kalendarzy i ustaliłyśmy termin. A potem poszło już z górki. Dwa dni później miałyśmy już zarezerwowany apartament pod Szymoszkową i plan wycieczki do Doliny Pięciu Stawów.
Górskie niespodzianki pogodowe
Sporo podróżuję, ale nie licząc zakopiańskich spacerów po Krupówkach, ostatni raz w Tatrach byłam naście lat temu. W międzyczasie zdarzyło mi się trochę górskiej turystyki na przykład w szwajcarskiej Gryzonii czy na Tongariro, ale generalnie moja forma pozostawia sporo do życzenia. Trochę się tej wycieczki obawiałam, ale moja siostra ulubiona mnie przekonała tekstem: „No co Ty, to prosta trasa, ludzie tam z małymi dziećmi chodzą”. W czerwcu spodziewałyśmy się już dobrej pogody. Od kilku tygodni, jak wiecie, w Polsce gościły wysokie temperatury, więc się tylko trochę martwiłam, czy w upale damy radę, ale założenie było takie, że w sumie nie będziemy się śpieszyć i zawsze można na jakiejś trawce trochę odpocząć. Potem kwaśnica w schronisku i jakoś damy radę wrócić. Jak to zwykle z górami bywa – mogą zaskoczyć i nie wszystko da się zaplanować. W dniu przyjazdu do Zakopanego, dzień przed naszym wyjściem na szlak, w górach spadł… śnieg. 🙂 Prognozy zapowiadały deszcze na cały kolejny dzień, więc niezbyt zachęcająco, ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B – przecież nie przesiedzimy całego weekendu w barze na Krupówkach.
Trasa przez Dolinę Roztoki
W sobotę o 7.15 byłyśmy już na szlaku. Start z parkingu w Palenicy. Tam płacimy wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego i ruszamy asfaltową drogą w stronę Morskiego Oka. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy do Wodogrzmotów Mickiewicza, czyli trzech wodospadów na potoku Roztoka (niżni, pośredni i wyżni), pokonujących łącznie wysokość 120 metrów. Tuż za wodospadami szlaki się rozdzielają. Turyści zmierzający do Morskiego Oka idą prosto, a my zbaczamy w prawo, leśną ścieżką w górę; przez Dolinę Roztoki do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Po pierwszym dość stromym podejściu droga jest całkiem przyjemna. Raz nieco w górę, raz nieco w dół. Póki co nie pada. Przy takim marszu nawet temperatura poniżej 10 stopni nie przeszkadza. Nawet się rozbieramy z kurtek, bo robi nam się gorąco. Po niecałych dwóch godzinach docieramy do kolejnego rozwidlenia. Znaki pokazują: Dolina Pięciu Stawów w lewo – około 40 minut, Wielka Siklawa prosto – około 30 minut. I zaczyna się narracja mojej siostry ulubionej: „Ojej, ale jak już tu jesteśmy, tak blisko tego wodospadu, to może byśmy zajrzały? Dużo nie nadłożymy – tamtędy też się da zejść”.
Wielka Siklawa
Po krótkiej naradzie ulegamy oczywiście jej namowom i mimo że zaczyna padać lekki marznący deszczyk, ruszamy do Wielkiej Siklawy – największego wodospadu w Tatrach. Ten kawałek trasy jest już bardziej wymagający. Ścieżka jest wąska i przy wspinaczce trzeba się nieco schylać, bo gałęzie drzew rosną nisko. Dochodzimy na miejsce w miarę sprawnie – widok jest fajny, więc jesteśmy zadowolone, ale lęk wysokości daje się niektórym z nas jednak nieco we znaki. Podejście nad wodospadem jest dość strome, trzeba wchodzić po śliskich w czasie deszczu kamieniach, a sporo jest otwartej przestrzeni, więc zaczynamy rozważać, co by było, gdyby tak któraś się poślizgnęła. Za bardzo się na wszelki wypadek nie rozglądam dookoła…
Dolina Pięciu Stawów Polskich
Po pokonaniu przełęczy docieramy wreszcie do pierwszego stawu. Jest pięknie i… pusto! Krajobraz nieco czarno-biały, ale szalejemy z aparatami fotograficznymi. Wkrótce potem pojawiają się kolejny staw i wreszcie widać schronisko – udało się nam dotrzeć! Niestety o kwaśnicy możemy zapomnieć. Po pierwsze nie ma jej „ na tablicy”, a po drugie, schronisko jest kompletnie zapchane. Nie ma mowy o tym, żeby ogrzać się wewnątrz przy stoliku. Kupujemy herbatę i mimo tego, że jesteśmy dość zmarznięte po tym spacerku, musimy siedzieć na ławkach na zewnątrz.
Powrót przez Świstówkę
Zastanawiamy się, którą drogą wrócić. I znowu słyszę moją siostrę: „Ojej, bez sensu wracać tą samą drogą, może pójdziemy jednak przez Morskie Oko? Z tego, co pamiętam, to ta trasa przez Świstówkę jest bardzo ładna”. Co prawda rodzinka siedząca przy nas na ławce nam to odradza, narzekając na schodzenie po „strasznych kamolach”, ale z drugiej strony twierdzą, że zrobili tę trasę w zeszłym roku. A jak oni weszli, to my nie wejdziemy? No i my dwie panie zza biurek, mało asertywne, zgadzamy się na ten plan, zupełnie nie wiedząc, na co się piszemy. 🙂 Początkowo trasa jest naprawdę piękna. Cudnie musi ten krajobraz wyglądać przy słonecznej pogodzie, bo z góry rozpościerają się widoki na całą dolinę. W dole stawy, dookoła piękne, surowe, tatrzańskie szczyty. Niestety później coraz mocniej zaczyna padać. Do przełęczy jest spore podejście pod górę, później wysiłek nieco wynagradza nam panorama z Morskim Okiem i Czarnym Stawem. Najgorsza jest końcówka. Zejście jest strome, a z powodu deszczu kamienie bardzo są śliskie. Łatwo o potknięcia i upadki. Droga prowadzi przez las, więc i widoki się kończą. Z utęsknieniem wyczekujemy schroniska przy Morskim Oku.
Morskie Oko
Jak tylko docieramy nasze marzenia o ciepłym posiłku się rozwiewają – ludzi jest tyle, że nie da się szpilki wcisnąć. Leje jak z cebra. To mój drugi i chyba ostatni raz w tym schronisku. Morskie Oko jest piękne, ale warto tu przychodzić wyłącznie z samego rana. Później człowiek ma wrażenie, że jest na zatłoczonej stacji metra, a nie w górach. Zjadamy po batoniku i ruszamy w dół. Półtorej godziny marszu w deszczu ciągnie się baaaardzo, ale wreszcie kompletnie przemoczone docieramy do samochodu. Jest 15.30. Mamy za sobą ponad osiem godzin chodzenia po górach, grubo ponad dwadzieścia kilometrów w nogach i generalnie jest nam zimno i mokro, ale w sumie i tak jesteśmy z siebie zadowolone. To męcząca, ale fajna przygoda, która gwarantuje piękne widoki i daje satysfakcję. 🙂
Informacje praktyczne:
- Samochód można zostawić na parkingu w Palenicy – opłata 25 PLN
- Przed wejściem na trasę trzeba wykupić wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego – 5 PLN
- Z czystym sercem polecam ładne apartamentypod Szymoszkową, z pięknym widokiem na Giewont.
Za fotki z moją osobą dziękuję mojej siostrze ulubionej. 🙂