Nowa Zelandia #7 – Park Narodowy Tongariro czyli tam, gdzie Frodo wrzucił pierścień
Jesień w Nowej Zelandii
Zmierzając na południe, z Rotorua do Tongariro National Park, pierwszy raz poczułam, że w kwietniu w Nowej Zelandii faktycznie jest jesień. W miarę jak przesuwałyśmy się w dół mapy, zaczął zmieniać się krajobraz. Bujną zieleń nadmorskich okolic zastąpiły żółto-pomarańczowe lasy. Może to jeszcze nie był krajobraz bieszczadzkiego października, ale kolory zdecydowanie się zmieniły. Wjechałyśmy w góry, co oczywiście oznacza, że zrobiło się nieco chłodniej. Celem przyjazdu w te strony był Tongariro Alpine Crossing, czyli najpopularniejszy jednodniowy szlak Nowej Zelandii. Dla Doroty to zdecydowanie był najważniejszy i najbardziej wyczekiwany punkt wycieczki. Dla mnie, w mojej formie „prosto zza biurka”, to był punkt, który budził najwięcej obaw. Nie mogłam jednak odpuścić sobie zobaczenia Mordoru i Góry Przeznaczenia, którą odgrywał w filmowej adaptacji „Władcy Pierścieni” właśnie nowozelandzki wulkan Ngauruhoe. Jak było? Oj…
Park Narodowy Tongariro – Jak zorganizować transport
Zacznijmy od tego, że trasa nie prowadzi dookoła. Wychodzisz z jednego miejsca w środku niczego i dochodzisz do zupełnie innego, także „nigdzie”. To oznacza, że jeśli zwiedzasz Nową Zelandię samochodem, jak my, i chcesz faktycznie pokonać szlak w jeden dzień, musisz się zastanowić, jak to zorganizować. Z pomocą przychodzi turystom wielka machina turystyczna Kiwilandu.
W Parku funkcjonuje sporo firm, które oferują odbiór z miejsca zakończenia trekkingu do miejsca pozostawienia samochodu. Jedyny problem jest taki, że musisz zdążyć dotrzeć na umówioną godzinę odbioru. My wykupiłyśmy letni pakiet, obejmujący dwa noclegi, wałówkę na drogę i transport w obie strony (http://www.the-park.co.nz/summer-tongariro-crossing-package).
Zdobywamy Mordor
Rano wypożyczamy w hotelu kije trekkingowe (jedna z lepszych decyzji w czasie tej wycieczki :)) i punktualnie o 7.30 nasz autobus wyrusza, aby dowieźć nas do puntu startu. W autobusie międzynarodowe towarzystwo w różnym wieku. Spoglądamy na siebie z pewną życzliwością, aczkolwiek niepewnie. 🙂 Chyba nie ma wśród nas wielu wytrawnych piechurów. To mnie trochę pociesza. Zażywna starsza pani, która jest kierowcą naszego autobusu przekazuje po drodze informacje na temat szlaku oraz godziny i miejsca odbioru, a później żegna nas słowami: „Do zobaczenia za osiem godzin, jak już będziecie bardziej zmęczeni” i odjeżdża. 🙂
Punkt 8.00 wyruszamy z wysokości 1100 m n.p.m. Do przejścia jest 19,4 km. Pierwsze półtorej godziny, to raczej spacer z niezbyt wymagającymi podejściami. Trochę łąki, dużo kamieni, gdzieś po drodze płynie strumyk – dochodzimy do Soda Springs na wysokość 1350 m. W tym miejscu większość ludzi robi sobie pierwszą przerwę. Po pierwsze tutaj są ostatnie na szlaku łazienki – co nie jest bez znaczenia, biorąc pod uwagę to, że poruszamy się po zupełnie otwartej przestrzeni i żadne drzewka nas po drodze nie zasłaniają. 🙂 Po drugie, w tym miejscu widać już Devil’s Staircase, czyli schody, po których musimy wspiąć się w okolice Południowego Krateru, na wysokość 1650 metrów. Nie jest zbyt ciepło, ale widzę, że wszyscy rozbierają się do krótkich rękawków. Nie wiem, nie znam się, ale robię to, co inni. Widać faktycznie zaraz będzie gorąco.
Diabelskie schody…
Zaczynam podejście pod górę i w duchu wyrzekam na moją siostrę. Jakoś nie mogę przestać myśleć o tym, jak bardzo nie lubię tego wchodzenia pod górkę i póki co, nie czuję, że cokolwiek mi ten wysiłek wynagradza. Tym bardziej, że umówiłyśmy się, że na tym etapie nie fotografujemy widoków. Na wszelki wypadek się nie odzywam, żeby nie zepsuć Dorocie radości. W połowie schodów już mi trochę lepiej. Złapałam rytm i myślę sobie: „Bez przesady – schody nie są przyjemne, ale ostatecznie to tylko schody, prawdziwy wielbiciel gór wyśmiałby tę trasę”. Dochodzimy na wysokość 1650 metrów. Oddycham z ulgą. Teraz jesteśmy na wprost Ngauruhoe. Góra wygląda groźnie. Zbierają się nad nią chmury, więc wygląda prawie jakby dymiła. Dookoła czarny, powulkaniczny żwir. Krajobraz Mordoru? Zdecydowanie tak. Znowu sporo ludzi się zatrzymuje – tym razem wszyscy się ubierają. Ja też zakładam bluzę, czapkę i kurtkę, bo wieje coraz mocniej i nagle zrobiło się jakoś zimno.
… i mordercze podejście
Ruszamy dalej – przed nami jeszcze ponad 230 metrów przewyższenia. Dorota chwilę chojrakuje w bluzie, ale już za chwilę też zakłada kurtkę. Gratulujemy sobie, że mamy czapki – brawo dla nas. Żałujemy, że nie mamy rękawiczek – tutaj bez braw… Tym razem podejście jest naprawdę strome i nie pomaga to, że pod nogami mamy czarną ziemię o dość sypkiej strukturze – żwir i piach sypie się spod nóg. Kije naprawdę się przydają. Trudno byłoby mi bez nich utrzymać równowagę.
Cieszę się, że je mam, a już po chwili tracę rezon, kiedy w polu widzenia pojawiają się łańcuchy. Serio mam tamtędy przejść z moim lękiem wysokości? Dorota już spodziewając się narzekania, z daleka woła: „Nie wiedziałam, że tu będą”. No myślę. Też nie wiedziałam, bo bym została na dole. Wspinamy się niestety od tej strony, od której wieje wiatr i przez chwilę mam wrażenie, że faktycznie jestem Frodem, walczącym z siłami zła. Wieje, zimno, sypie się spod nóg. Walczę z oddechem i walczę, żeby utrzymać równowagę. Tylko Drużyna Pierścienia jakby większa – i za mną i przede mną sznur ludzi. Cieszę się tylko, że nie pada, bo gdyby był deszcz, to chyba bym zawróciła. Wreszcie docieramy do najwyższego punktu trasy – 1886 metrów, w okolicach Czerwonego Krateru. Na zegarku 12.00.
Szmaragdowe jeziora
W dole widoki, które tym razem wynagradzają wysiłek. Pod nami trzy przepiękne szmaragdowe jeziorka, a w oddali widać kolejne – w kolorze zachwycająco niebieskim. Teraz trzeba tylko do nich zejść. My, dzięki kijom, jakoś dajemy radę, ostrożnie zsuwając się po zboczu. Obserwuję techniki stosowane przez ludzi dookoła. Nie jest lekko. Azjaci, którzy wybrali się w sportowych butach, tworzą łańcuch i w sześć osób, trzymając się za ręce, schodzą bokiem. Wygląda to przezabawnie, ale w tym szaleństwie jest metoda. 🙂
Nad pierwszym jeziorkiem zasłużony odpoczynek. Wreszcie nadszedł czas na zasłużony odpoczynek. Można coś zjeść i oczywiście nie da się nie robić zdjęć, bo widoki zachwycają. Fotografujemy po milion razy otaczające nas góry, jeziora i siebie nawzajem. Zajmuje nam to sporo czasu, a tu trzeba ruszać w drogę. Kilometrowo nie jesteśmy nawet w połowie drogi, a do 16.00, kiedy mamy się pojawić w punkcie odbioru, zostało już tylko trochę ponad trzy godziny.
Powrót z Mordoru
Później schodzimy długą kamienną doliną pomiędzy szczytami. Poza kępkami suchej trawy nie ma żadnych roślin. Dookoła tylko kamienie i turyści. Później znowu lekkie podejście i do końca trasy idziemy serpentyną przez łąki, podziwiając z daleka panoramę okolic jeziora Taupo.
Cała trasa jest bardzo widowiskowa, z ciekawymi krajobrazami. Poza kawałkiem bardzo stromego podejścia, nie jest w sumie trudna, skoro w mojej formie udało mi się ją pokonać. Zdecydowanie polecam kije trekkingowe. Bez nich byłoby mi dużo trudniej. Minusem jest spora ilość turystów na szlaku. Miałam nadzieję, że po drodze ludzie się trochę rozejdą. Nie jest to jednak łatwe, bo większość zaczyna i kończy o podobnej porze. To, że trzeba zdążyć na czas umówionego odbioru, także nieco psuje wycieczkę. Trasa jest oceniana na jakieś 6 godzin. Na jej pokonanie dostajesz osiem, więc teoretycznie powinno się udać. Dla mnie było to jednak nieco stresujące, bo ciężko ocenić po drodze, jak Ci idzie i czy możesz sobie pozwolić na dłuższy postój.
Nam całość zajęła 7 godzin i 20 minut, bo jednak dosyć się ograniczałyśmy po drodze z postojami. Chwilami czułam jednak, że nieco biegnę, zamiast cieszyć się widokami. Czy było warto? Według mnie tak. Musze przyznać rację mojej siostrze. To ta część wycieczki, którą na pewno zapamiętam. Mordor mnie zmordował, ale to była wielka przygoda z happy endem. 🙂
Opis trasy i wszystkie szczegóły znaleźć można tutaj: http://www.tongarirocrossing.org.nz/the-track/tongariro-crossing/national-park/the-track