Nowa Zelandia #4 – rezerwat termalny w wiosce Te Puia
Rotorua – przygody z oponą
Rano zaraz po śniadaniu pakujemy się do samochodu i ruszamy podziwiać geotermalne cuda. Tak nam sie przynajmniej wydaje, że ruszamy, bo podróż kończy sie na parkingu przed motelem. Wyjeżdżam na wstecznym z mojego miejsca parkingowego i widzę, że mój wyjazd wywołuje niezdrowe zainteresowanie wśród ludzi stojących na parkingu. Ktoś do mnie macha i pokazuje na samochód. Wysiadam i… No niestety prawe tylne koło nie wygląda tak, jak powinno. Nie ma wątpliwości – złapałyśmy gumę. Ktoś trzeźwo radzi, żeby podjechać na stację benzynową, którą widać po drugiej stronie ulicy, żeby podpompować nieco powietrza, zanim znajdziemy jakiś warsztat. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Czy ja kiedyś robiłam cos takiego? Czy ja wiem, jakie powinno być ciśnienie w oponie? Od razu wpadam w panikę, całe szczęście Dorota zachowuje spokój. Może ktoś nam na stacji pomoże?
Niestety jest wielkanocny poniedziałek i na stacji dyżuruje jedna pani, która ma takie pojęcie o oponach jak i ja. Dobra wiadomość jest taka, że wie gdzie jest warsztat. Decydujemy zostawić samochód i najpierw sprawdzić, czy mają dziś otwarte. Całe szczęście to tylko dwie ulice dalej. Mały spacer i jesteśmy na miejscu. Zła wiadomość jest taka, że oczywiście wszystko jest zamknięte na cztery spusty – święta! Samochód wraca więc na hotelowy parking, a my przebijamy się przez umowy ubezpieczeniowe. Po telefonie do wypożyczalni decydujemy jednak poczekać z naprawą do jutra. Nie uśmiecha mi się to bardzo, bo wolałabym wiedzieć, że wszystko jest załatwione, ale nie mamy wyboru. Dorota szuka jasnych stron: Trzeba sie cieszyć, że i tak kolejną noc planowałyśmy w Rotorua i w sumie, póki co, nie rozwala nam ta przygoda planu wycieczki. Co racja, to racja. Co nie zmienia faktu, że ten dzień musimy przearanżować. Do geotermalnego raju nie mamy jak dojechać.
Wizyta w Te Puia
Przypomina nam się, że Te Puia, termalny park przy maoryskiej wiosce, który chciałyśmy odwiedzić wieczorem, jest w sumie dość blisko. Pytamy w recepcji, czy dojdziemy na piechotę – pani kręci nosem: „to daleko, może taksówką?”. Google maps rozwiewa nasze wątpliwości.
Wszystko zależy od tego, jaką kto ma definicję słowa „daleko”. Dla nas pół godziny piechotą, to jednak raczej blisko ?.
Zadowolone ruszamy i faktycznie po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na miejscu. Jednak jakiś gejzer dziś zobaczymy! Okazuje się zresztą, że nie byle jaki – największy na południowej półkuli. Gejzer Pohutu raz, dwa razy na godzinę wystrzeliwuje strumień wody na wysokość nawet do 30 metrów.
Ptaki kiwi
Zanim go jednak zobaczymy, idziemy podglądać ptaka kiwi. Mają tutaj kilka okazów. Kiwi to nocny ptak i na wolności bardzo trudno go zobaczyć. W parkach stwarza się dla nich specjalne akwaria z odpowiednim światłem, które wprowadza ptaki w błąd. Biedny kiwi myśli, że jest już po zmroku i tylko dlatego można go popodglądać. Udaje nam się jednego faktycznie zobaczyć. Jest w sumie chyba większy, niż się spodziewałam. Duża kula biegającą z dziobem przy ziemi. Śmieszny. 🙂
Parujące gejzery i bulgoczące baseny
Potem zmierzamy w kierunku Pohutu. Po drodze mijamy Nga mokai a Koko – „błotny basen” – wielkie, parujące i bulgocące błoto. Wygląda to niesamowicie – jakby ktoś podgrzewał ten brudny basen od spodu. Odgłosy chlupotania i oczywiście towarzyszący nam wokoło niezwykły smród, robią wrażenie. Już z daleka widzimy gwiazdę parku Te Puia. Póki co gejzer wyrzuca z siebie tylko wielkie kłęby dymu. Stojący na drewnianych tarasach ludzie wydają się malutcy. Turkusowe jeziorko poniżej, przyciąga wzrok. Po chwili wielki strumień wody wystrzliwuje w górę. Wow! To faktycznie jest coś. Zanim my dochodzimy na tarasy w pobliże gejzeru, zaczyna dość mocno padać.
To pierwszy nasz prawdziwy deszcz w NZ. Tym razem nie staszy jak w Whitianga , tylko na serio pada. Z kilkoma innymi turystami chowamy sie pod pobliskim daszkiem i przeczekujemy. Całe szczesćie trwa to może ze 20 minut, a później możemy kontynuować zwiedzanie. Spacerujemy wiec po parku, co kawałek mijając kolorowe, parujace dziury w ziemi. Tablice ostrzegają, że czasem niewinnie wyglądające kałuże mają temperaturę 60 stopni.
Obok rośnie bujna, zielona roślinność, płynie rzeczka, jest nawet jeziorko. Niektóre z tych gorących wgłębień służą Maorysom za miejsce przygotowania posiłków. Ich tradycyjne potrawy (hangi) przygotowywane są w ziemnych piecach i poddawane wpływowi pary. W wiosce na końcu parku mamy możliwość spróbowania przygotowanego w ten sposób kurczaka i słodkich ziemniaków. Później oglądamy także maoryskie chaty i proces przygotowywania tradycyjnych rzeźb. Jak na plan awaryjny, dzień jest zaskakująco przyjemny. Dla urozmaicenia wieczorem decydujemy sie odwiedzić inną Maoryska wioskę, żeby tam zobaczyć tradycyjne tańce, między innymi słynny wojenny haka.
- Gejzer Pohutu
- Tu można gotować na parze…
- Gorące błoto
- Bulgocze i paruje
- Turkusowe jeziorko
- Maorys przy pracy
- Tak powstają maoryskie rzeźby
- Rzeźbienie
- Maoryska rzeźba