Dwa dni na Tasmanii
Wyspę, której kształt podobno przypomina serce, odkrył dla Europejczyków w 1642 roku Holender –Abel Tasman. Na cześć swojego zwierzchnika nadał jej nazwę Ziemi van Diemena, ale historia oddała mu sprawiedliwość i dziś znamy ją pod nazwą Tasmania. W XIX wieku wyspa była miejscem kolonii karnej (do dziś zresztą można zwiedzać dawne więzienie dla recydywistów w Port Arthur). Trafiali tam najgorsi przestępcy. Historia wyspy jest raczej przygnębiająca, biorąc pod uwagę to, że brytyjscy osadnicy doprowadzili do całkowitego wyginięcia na wyspie rdzennej ludności – Aborygenów. Dziś żyje tu nie więcej niż pół miliona ludzi na obszarze 64,4 tys. km2. Puste przestrzenie i jej rolniczy charakter są niewątpliwie wielkim atutem wyspy. Na mnie największe wrażenie zrobiły zjawiskowe plaże.
Na wyspę można dostać się drogą morską – z Melbourne do Devonport odpływają rejsowe promy „Spirit of Tasmania”, lub lotniczą – samoloty latają do Hobart i Launceston z większości australijskich lotnisk (Lot z Melbourne trwa nieco ponad godzinę, z Sydney dwie godziny). My ze względu na brak czasu polecieliśmy do Hobart. Ponieważ mieliśmy tylko dwa dni, ledwie zakosztowaliśmy wyspy, koncentrując się na jej wschodniej części, ale i tak uważam, że było warto. Nasza dwudniowa trasa wyglądała tak:
Do Hobart przylecieliśmy z samego rana. Od razu po wypożyczeniu samochodu skierowaliśmy się na północ, do Bridestowe Lavender Farm – jest to jedna z największych upraw lawendy na świecie i widoki są zjawiskowe, pod warunkiem, że przyjedzie się we właściwym terminie. Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się, czy warto jechać ponad 200 kilometrów, żeby zobaczyć lawendę, ale według naszych wyliczeń lawenda jeszcze kwitła i zapowiadały się widowiskowe widoki. Zdecydowaliśmy pojechać, żeby nie żałować. Jazda drogami przez środek wyspy niezbyt uciążliwa – wszędzie pusto, co jakiś czas przejeżdżamy wioski o znajomych nazwach – Brighton, Mangalor, Bagdad, Jericho – sporo to mówi o różnorodnym pochodzeniu pierwszych osadników.
Samochodów mijamy mało, dużo kangurów – niestety nieżywych… Tyle zabitych zwierząt przy drodze nie widziałam nigdzie na świecie. Dosłownie co kilkaset metrów mijamy kolejne ofiary ruchu samochodowego. Czemu jest ich tak dużo? Większość z nich kończy pod kołami samochodu nocą – wystraszony światłami zbliżającego się samochodu kangur, zamiast uciekać, kamienieje. Dla kierowcy to niezłe wyzwanie wyhamować, nawet przy niezbyt dużej prędkości, dlatego wszędzie są znaki ostrzegające przed jeżdżeniem po zmroku. Czytaliśmy o tym wcześniej, ale dopiero teraz przekonujemy się, jaka jest skala zjawiska. Sami też zresztą hamujemy gwałtownie na widok spacerującej przez drogę… kolczatki. Po trzech godzinach docieramy do plantacji i… okazuje się, że spóźniliśmy się jednak kilka dni.
Lawenda co prawda na części pól jeszcze jest, ale już nadaje się do zbiorów, przekwitła i jej kolor nie jest już taki intensywny. Lekko rozczarowani robimy kilka zdjęć i ruszamy dalej – kierunek Bay of Fires – przepiękna zatoka, gdzie charakterystyczne czerwone skały kontrastują z turkusowymi wodami Morza Tasmana.
Tutaj nie ma mowy o rozczarowaniu. Wszystko jest takie jak na pocztówkach – jest ładna pogoda, biały piasek i zupełnie pusto – ostatni samochód odjeżdża tuż po naszym przyjeździe i zostajemy na tej zjawiskowej plaży zupełnie sami. Wdrapujemy się po śliskich kamieniach, podziwiamy widoki, fotografujemy. Później ruszamy do Falmouth, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. To chyba jeden z najfajniejszych noclegów podczas całej naszej australijskiej wyprawy. Rano wychodzę na taras i na łące widzę stojącego sobie najspokojniej w świecie kangura. Oczom nie wierzę – krótka wymiana zdań z moją siostrą: „To pies? A może? Kangur?! To kangur!”.
Jeszcze przed śniadaniem spacerujemy po plaży i okazuje się, że jest ich tu więcej. Żal, że wieczorem musimy oddać samochód, bo chętnie byśmy zostali dłużej. Kolejny punkt wycieczki to Park Narodowy Freycinet, gdzie chcemy wspiąć się na punkt widokowy, z którego widać Wineglass Bay, zjawiskową zatokę w kształcie kieliszka do wina. Droga dość męcząca, bo jest ciepło, a tu trzeba najpierw wspiąć się na górę, później zejść na plażę, a potem wrócić niestety tą samą drogą, czyli znowu pod górkę. Trochę się boję, jak to będzie, bo wszędzie znaki ostrzegawcze, że szlak trudny i żeby zabrać dużo wody, ale jakoś mi się udaje, a Adam jest nawet nieco rozczarowany, że poszło nam tak sprawnie. Ja tam jestem zmachana, ale widoki wynagradzają wysiłek.
Tylko woda dla mnie nieco za zimna. Dorota oczywiście sobie nie odpuszcza i wchodzi do morza, ale to jak kąpiel w Bałtyku – wolę spacerować po piasku. Z żalem wracamy na kolację i ostatni nocleg na wyspie do Hobart. Stolica wyspy jest niezbyt duża, przyjemna do spacerowania.Jest mały port i sporo kolonialnych budynków. Tylko ich angielski jest nieco egzotyczny, bo cóż znaczy: „Please donna feeda da boids”?
- Pomarańczowe kamienie Bay of fires
- Bay of fires
- Lawendowe pole
- Lawendowe pole
- Kwiaty lawendy
- Zatoka w kształcie kieliszka
- Turkusowe wody zatoki Wineglass trafiają do wielu rankingów najpiękniejszych plaż na świecie
- Młody kangur na hotelowym trawniku
- Morze Tasmana
O naszym pobycie w Australii możesz poczytać też we wpisie o Uluru i o Great Ocean Road.