Tajlandia – co zobaczyć na północ od Bangkoku
Bangkok – podróż z lotniska
Ludzie piszą, że albo się Bangkok kocha, albo się go nienawidzi. Jedni krytykują wszechobecny beton, inni zachwycają się różnorodnością. Sama nie wiem. We mnie jakoś Bangkok nie wywołał większych emocji – ani tych negatywnych, ani szczególnie pozytywnych. Ale po kolei…
Pierwsze kroki na lotnisku jak zawsze niepewne – najpierw, zaraz po wylądowaniu, niecierpliwe oczekiwanie na pierwsze uderzenie gorącego powietrza, lekki niepokój, czy aby na pewno bagaże też doleciały, a potem rozglądamy się za sposobem dostania się do centrum. Tajlandzkie lotnisko jest ogromne, ale całe szczęście dobrze oznakowane. Prawie bezwiednie natykamy się na wielką tablicę z informacją, jakie są sposoby komunikacji. Można więc zapłacić 1500 bth za prywatą limuzynę, pojechać publiczną taksówką, płacąc około 350 bth (to, co pokaże taksometr plus 70 bth opłaty za autostradę i zwyczajowe 50 bth napiwku dla kierowcy) lub pojechać kolejką podmiejską. Ze względu na bagaże, wybieramy środkową opcję.
Teraz pierwszy test – dla nas i dla Tajów – czy kierowca będzie wiedział, gdzie szukać naszego hotelu. Naczytałam się sporo o tym, jak to taksówkarze nie znają miasta, więc machamy Panu przed nosem wielką mapką z narysowanym dojazdem do naszego hotelu. Po cichu liczę, że ponieważ chcemy dojechać w okolice Pomnika Demokracji, to jest to w miarę rozpoznawalny punkt i jakoś się uda trafić 😉 Taksówkarz zagaduje: „Bangkok, Thailand – hot, very hot” – jeszcze wielokrotnie usłyszymy to zdanie, przemieszczając się po Bangkoku. Trudno nie przyznać mu racji – zimno nie jest – 35 stopni Celsjusza to spore wyzwanie na plaży, a co dopiero w mieście. Mnie to osobiście na razie nie przeszkadza – po długiej zimie w Polsce tęsknię już za słońcem. Wbrew moim obawom, po 40 minutach docieramy na miejsce.
Trochę po kilkunastu godzinach podróży jesteśmy zmęczeni, ale nie na tyle, żeby odpuścić sobie pierwszy spacer po mieście. Szybki prysznic i ruszamy!
Pierwszy spacer
Plan jest niby prosty. Idziemy ulicami Bangkoku nad rzekę, żeby obejrzeć Wat Arun o zachodzie słońca, a później, idąc wzdłuż murów Wielkiego Pałacu, docieramy na Khao San, ulubioną ulicę turystów z całego świata, i tam jemy kolację. Na mapie wszystko wydaje się być w miarę blisko, niby jest skala i niby szybko powinniśmy dojść, ale w rzeczywistości błąkamy się prawie trzy godziny, a upał naprawdę daje się nam we znaki. 😉 Co kawałek mijamy jakąś świątynię, na widok której ja krzyczę, że „hurrra, to już na pewno ten Pałac”, Dorota niepewnie wtrąca, że „może faktycznie wygląda podobnie jak na zdjęciach w przewodniku” i niestety na to Adam, argumentując mapą, że „to jeszcze na pewno nie to”.
Po przynajmniej trzykrotnej wymianie zdań tego typu, ja idę w przekonaniu, że na pewno idziemy w złą stronę, ale jak wiadomo, moja orientacja w terenie pozostawia wiele do życzenia. Nasze wysiłki zostają jednak nagrodzone i udaje nam się dotrzeć nad rzekę, skąd możemy się nacieszyć widokiem błyszczącej świątyni – jest już co prawda po zachodzie słońca i podgryzają nas jakieś dziwne muszki, ale co tam – jesteśmy w Bangkoku! Kolacje jemy faktycznie na Khao San w tłumie innych europejskich i amerykańskich turystów. Smacznie, ale na razie bez zachwytów.
Na Północ od Bangkoku
Podróż do Kanchanaburi
Rano udało się dość sprawnie dojechać do Kanchanaburi. (Klimatyzowany, prawie pusty autobus za 110 bth od osoby). Po dwóch godzinach od wyjazdu z Południowego Dworca Autobusowego byliśmy na miejscu. Na wysiadających turystów jak zawsze czekali kierowcy tuk tuków. Tutaj, na północ od Bangkoku, ten środek lokomocji wygląda nieco inaczej niż te pojazdy, które pamiętam z sąsiednich krajów, a nawet te, które jeżdżą po stolicy. Pojazdy znad rzeki Kwai mogą pomieścić kilka osób na poziomych, długich ławkach, umieszczonych za „szoferką”. Jazda w tym upale jest całkiem przyjemna, bo jednak opór powietrza dostarcza nieco chłodu 😉 Po kilku minutach docieramy do naszego gesthousu. Wygląda skromnie, ale czysto i jest wi-fi :). Zostawiamy bagaże i tradycyjnie ruszamy zwiedzać.
Most na rzece Kwai
Tym razem pierwszy na liście jest most na rzece Kwai, a dokładniej, jego replika, bo most właściwy został zbombardowany przez aliantów. Historia mostu jest tragiczna – podczas II wojny światowej Japończycy rozpoczęli budowę linii kolejowej pomiędzy Tajlandią i Birmą. Przy budowie pracowali jeńcy wojenni – tysiące z nich, z powodu ciężkich warunków i pracy ponad siły, straciło życie. Spacerujemy wraz z rzeszą turystów po torach „kolei śmierci”, a później zwiedzamy muzeum, w którym zgromadzono pamiątki z czasów II wojny.
Świątynia tygrysów
Znad rzeki jedziemy do położonej 30 km od Kanchanaburi sławnej świątyni tygrysów. Według przewodników buddyjscy mnisi wraz z wolontariuszami opiekują się tutaj 150 tygrysami. To spora liczba, biorąc pod uwagę, że na wolności przebywa w Tajlandii zaledwie 250 tych zwierząt. Wszystko zaczęło się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to mnisi zaczęli opiekować się tygrysimi sierotami. W tej chwili w ośrodku mieszkają już także osobniki tam urodzone. Z jednej strony jest to sposób na ochronę gatunku, a z drugiej, atrakcja turystyczna. Nie wszędzie można w końcu pogłaskać tygrysa.
Przyznam szczerze, że to miejsce średnio mi się podobało. Od czasu naszego afrykańskiego safari, każde zwierzę na łańcuchu budzi we mnie raczej smutne uczucia. Chyba drugi raz bym już tam nie pojechała, tym bardziej, że wkrótce po naszym powrocie usłyszałam, że wszczęto śledztwo ze względu na podejrzenie złego traktowania zwierząt. Mówi się, że mnisi między innymi narkotyzowali zwierzęta, żeby były spokojniejsze.
Wieczór w Kanchanaburi
Wieczorem udajemy się na poszukiwanie miejsca, gdzie można by zjeść coś dobrego. Mamy przy okazji możliwość zobaczenia miasteczka. Widać, że życie toczy się tutaj wokół turystów – wszędzie jadłodajnie, bary i salony masażu. Trafiamy w bardzo fajne miejsce. Po raz pierwszy mamy okazję poczuć prawdziwą tajską uprzejmość. Wszyscy są uśmiechnięci i serdeczni. Dbają o nas do tego stopnia, że proponują nawet środek na komary. 😉 Jedzenie jest pyszne – niby tylko ryż i kurczak przygotowywany na różne sposoby (z orzechami nerkowca, na słodko-kwaśno, curry), ale wszystko jest tak doskonale przyprawione, że rozpływamy się w zachwytach. Jakby tego było mało, na zakończenie wieczoru trafiamy do tajskiego baru reggae. Jest gorąco, lokalny band raczy nas przebojami Boba Marleya – czego chcieć więcej na wakacjach? Kanachanaburi – jestem zdecydowanie na tak! 😉
Park Narodowy Erewan
Następny punkt naszej podróży to Park Narodowy Erewan szczycący się pięknymi wodospadami. Wodospadów jest siedem, a żeby je wszystkie zobaczyć, trzeba najpierw pokonać dwa kilometry, wspinając się pod górę. Wyczytałam, że większość turystów kończy wyprawę przy trzecim wodospadzie, co od razu nasunęło mi na myśl pytanie, czy aby na pewno dam radę dotrzeć do końca w tym tajlandzkim upale. Dla reszty wycieczki ta informacja miała jednak charakter wyłącznie mobilizujący – „Nie ma mowy, żebyśmy nie weszli, trzeba tylko wyruszyć odpowiednio wcześnie, zanim słońce zacznie dawać nam solidnie w kość”.
Cóż było robić? Musiałam się zgodzić na zakaz robienia zdjęć podczas wycieczki w górę (żeby nie spowalniać marszu – co za terror!). Tylko raz dostałam zgodę na odchylenie od tej zasady, gdy napotkaliśmy małpkę. Także kąpiel postanowiliśmy zostawić sobie na drogę powrotną i… udało się! Widoki, które mijaliśmy po drodze były piękne. Oczywiście sprawdziły się też nasze podejrzenia, że im wcześniej i im wyżej, tym będzie mniej ludzi. Piąty wodospad był tak przyjemny, że nawet na chwile przy nim odpoczęliśmy, a widoki i przede wszystkim kąpiel przy siódmym wodospadzie, były warte wspinaczki.
Różnice kulturowe
Mało co tak cieszy, jak możliwość zamoczenia się po takiej wspinaczce w chłodnej, przejrzystej wodzie. A jeśli już mowa o kąpieli, to zaraz po wejściu na teren parku przywitały nas znaki, że nie wolno ściągać koszuli (to dla Panów) i że stroje kąpielowe są zakazane (to dla Pań). Zastanawialiśmy się po drodze, czy to może dotyczyć kąpieli, ale doszliśmy do wniosku, że raczej chodzi o to, żeby się w skąpym stroju nie przemieszać pomiędzy wodospadami.
Na samej górze, przy ostatnim wodospadzie, było tylko kilku turystów z Europy, więc rozebrałyśmy się z Dorotą bez wyrzutów sumienia. Dopiero podczas schodzenia zauważyliśmy, że jednak Azjaci chłodzą się w wodzie poubierani w koszulki i spodenki. Jakoś wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że obyczajowość w sprawie ubioru w tej części świata też jest odmienna od tego, do czego przywykliśmy. Rozpoczęcie wycieczki wcześnie rano, okazało się być bardzo dobrym pomysłem. Kiedy wracaliśmy, upał robił się nie do wytrzymania, a na dole kłębiły się takie tłumy ludzi, jak na miejskim basenie. 😉
- Park Narodowy Erewan
- Park Narodowy Erewan
- Park Narodowy Erewan
Ayutthaya
Z żalem żegnamy przyjazne Kanchanaburi, tym bardziej, że kiedy na pożegnalną kolację wracamy do Green View obsługa wita nas już od progu serdecznie słowami: „same table, same table” i, żeby tradycji stało się zadość, „częstują” nas ponownie środkiem odstraszającym komary. 😉
Nasze wakacje są jednak krótkie i trzeba ruszać w drogę, jeśli jeszcze chcemy coś zobaczyć. A konkretniej, jeśli chcemy zobaczyć Ayutthayę – w XVI-XVII wieku jedno z najbogatszych azjatyckich miast. Założone około 1350 roku, zostało zniszczone ostatecznie przez wojska birmańskie w 1767 roku. Dziś można tam podziwiać ruiny zabytkowego miasta oraz odnowione buddyjskie świątynie. Ponieważ to ponad trzy godziny jazdy, decydujemy się na wygodniejszą wersję transportu – samochód z kierowcą – 2000 bth. Dojeżdżamy o 10.00 na dworzec kolejowy, tam zostawiamy bagaże w przechowalni i zaraz po opuszczeniu dworcowej poczekalni znajdujemy tuk tuka, albo raczej, jak to zwykle w Azji bywa, tuk tuk znajduje nas.
Nie mamy złudzeń, że w tym prawie czterdziestostopniowym upale uda się nam zobaczyć wszystko, ale chcemy odwiedzić przynajmniej kilka miejsc. Zdajemy się przy wyborze na naszego kierowcę i zaczynamy od Wat Yai Chaya Mongkol. W świątyniach oczywiście obowiązuje odpowiedni strój. Zakazane są koszulki bez rękawków i spodenki odsłaniające kolana, ku zdziwieniu Adama, także u mężczyzn. Jeśli ktoś przyjechał niewłaściwie ubrany, musi wypożyczyć ubranie, które zakryje co trzeba. Ze względu na pogodę, mamy oczywiście krótkie spodenki, ale obwijamy się w specjalnie na tę okazję zabrane z kraju pareo – może nie jest zbyt wygodnie, ale przynajmniej nas wpuszczają.
Muszę przyznać, że jakoś specjalnie dobrze przygotowani do tego zwiedzania nie jesteśmy i nie do końca jesteśmy pewni, czego w której świątyni należy szukać. Tym razem mało brakło a pominęlibyśmy takiego oto leżącego Buddę:
Wat Phanachoeng i Wat Mahathat
Później zwiedzamy Wat Phanachoeng, czynną świątynię z ogromnym posągiem. Przed wejściem do środka należy ściągnąć buty, a znajdując się w pobliżu posągu, nie można kierować w jego kierunku spodów stóp. Trwa akurat jakaś buddyjska uroczystość i muszę przyznać, że przygnębiające wrażenie robi ten tłum ludzi oddających cześć złotemu posągowi.
W Wat Mahathat decydujemy się posłuchać przewodnika w wersji audio, żeby jednak dowiedzieć się czegoś więcej o mijanych budynkach. Szukamy więc zacienionych miejsc i odsłuchujemy informacji o historii miasta, czasach jego świetności, bogactwie i rozwoju handlu, wpływach kmerskich i wojnach z Birmańczykami. Później zwiedzamy jeszcze trzy miejsca, ale jest tak koszmarnie gorąco, że nawet mimo parasola, którego użycza nam kierowca, nie dajemy rady i powoli tracimy zainteresowanie dla ruin. Na koniec razem z wycieczką buddyjskich mnichów fotografujemy kolejnego leżącego i jedziemy na dworzec.
Powrót do Bangkoku
I zaczyna się zabawa. Niby jest rozkład jazdy, ale albo nie potrafimy go czytać, albo pociągi nie jeżdżą zgodnie z rozkładem. Panie w informacji niby mówią po angielsku, ale co mówią, ciężko zgadnąć. Po kilku minutach udaje się nam ustalić, że pociąg do Bangkoku ma być nie za 40 minut, jak myśleliśmy, ale za dziesięć, więc kupujemy bilety, biegniemy odebrać bagaże i ustawiamy się na peronie. Cena biletu wydaje się podejrzanie niska – 20 bth od osoby. To dwa złote, za dwie godziny jazdy pociągiem! Adam z pewnym niepokojem zauważa, że to trzecia klasa – no, chyba czeka nas przygoda. I faktycznie, można to nazwać przygodą, zwierząt co prawda w pociągu nie ma, ale za to jest tłok jak w naszych pociągach w PRLu.
Zawieszone u sufitu wiatraki chłodzą tylko jeśli się stoi bezpośrednio pod. Na początku nas to wiszenie na jednej ręce w towarzystwie tajskiego tłumu nawet bawi, ale już po kilkunastu minutach zaczynamy przeliczać, ile to jeszcze może trwać i czy wystarczy nam wody, bo jakoś nagle pragnienie rośnie. 😉 No dobra, 15 minut przed końcem jazdy zwalnia się miejsce siedzące i trochę się robi luźniej, ale kto by sobie psuł opowieść o ciężkiej podróży lokalnymi środkami transportu – nie siadam. 😉
Po opuszczeniu pociągu marzymy wszyscy tylko o kąpieli. Jak na złość, żaden zaczepiony kierowca taksówki nie chce jechać na taksometr – twierdzą, że im się nie opłaca. Decydujemy się w końcu na tuk tuka, co okazuje się być nawet dobrym wyborem. Na zatłoczonych ulicach Bangkoku ten mały pojazd łatwiej się przeciska, a pęd powietrza przyjemnie chłodzi. Krótki odpoczynek, a później kolacja w kolorowym, głośnym, pachnącym Chinatown. Kolorowy tłum turystów z całego świata przeciska się pomiędzy straganami z lokalnymi smakołykami. W tej dzielnicy oczywiście jedzenie zachwyca.
Pałac Królewski i Świątynia Szmaragdowego Buddy
Ostatnim punktem zwiedzania Bangkoku jest kompleks świątynny z Wat Phra Kaeo (Świątynią Szmaragdowego Buddy) i sąsiadujący z nim Pałac Królewski. Muszę przyznać, że to miejsce naprawdę robi wrażenie swoją okazałością. Oczywiście trzeba pamiętać, że Tajlandia nadal ma urzędującego króla, który co prawda już z tego pałacu nie korzysta na co dzień, ale używa jego pomieszczeń przy okazji ważnych uroczystości państwowych, więc przepych jest poniekąd uzasadniony powagą urzędu.
Poza tym, to serce Tajlandii – miejsce bardzo ważne dla wyznawców buddyzmu (taka ichniejsza Częstochowa). Wszystko wprost ocieka złotem i drogimi kamieniami. To zdecydowanie najbardziej „błyszczące” miejsce w całej Azji, jakie do tej pory widziałam. Efekt kunsztu zdobników wykonujących wszystkie te rzeźby, posągi i budynki jest naprawdę imponujący. Zwiedzanie Pałacu jest możliwe codziennie od 8.30 do 15.30, ale warto przyjść jak najwcześniej, nie tylko ze względu na rosnące z każda godziną tłumy zwiedzających, ale także ze względu na upały, które koło południa stają się już nie do wytrzymania.