Park Narodowy Zion – Ziemia Obiecana
Z Las Vegas ruszamy międzystanową 15 z Nevady, przez Arizonę do Utah. Zaraz na wyjeździe prawie zderzamy się z jakimś wariatem wyjeżdżającym z podporządkowanej prosto pod nasz samochód. Całe szczęście później przed nami już tylko pusta, szeroka, piękna droga widokowa. Pojedyncze samochody mijają nas co kilka mil. Walczymy z radiem samochodowym, żeby złapać jakąś lokalną stację – fale co chwilę uciekają, więc trochę tych stacji przesłuchamy. Dziw bierze, jakie stare przeboje tu grają… No i sporo reklam lokalnych dentystów, lekarzy i prawników w stylu „Call Saul”.
Zion National Park to pierwsza atrakcja na naszej liście. Nie jest to może miejsce tak znane jak Wielki Kanion, ale rajskich widoków spodziewamy się tam nie bez powodu. Zapowiada je sama nazwa – Syjon, którą nadali temu miejscu w XIX wieku mormońscy osadnicy, zachwyceni otaczająca ich przyrodą, która kojarzyłam im się z Ziemią Obiecaną.
Ku naszemu zdziwieniu GPS pokazuje, że będziemy za 3,5 godziny, a wydawało nam się że miało być godzinę krócej, trochę to nas wprowadza w konsternację, ale szybko zagadka się wyjaśnia – znowu mamy przesunięcie czasu (W Arizonie i Utah jest inna strefa czasowa niż w Nevadzie). Co nie zmienia faktu, że mamy godzinę mniej czasu na zwiedzanie, jeśli mamy dojechać wieczorem z w okolice Panguitch.W Springdale, w okolicach Parku Zion jesteśmy koło piętnastej. Głodni, ale trochę nam szkoda tracić czasu w mieście. Postanawiamy wjechać do parku i tam cos zjeść. W budce przy wjeździe bilet kosztuje $25 (za samochód). Chcieliśmy kupić karnet na wszystkie parki, ale jest duża kolejka i już nie chcemy jej wstrzymywać, decydujemy, że zapytamy w kolejnym miejscu.
Na wjeździe dostajemy mapę i informator. Tak będzie zresztą we wszystkich kolejnych parkach – organizacja jest doskonała. Nie wszędzie można wjechać własnym samochodem, o czym informują znaki. Po parku jeździ jednak bezpłatny autobus, który zatrzymuje się w 8 miejscach, z których można sobie robić małe wycieczki. Ze względu na poślizg czasowy, to dla nas bardzo fajne rozwiązanie. Najpierw podjeżdżamy coś zjeść do przystanku The Grotto, później idziemy piechotą do punktu Angels Lending (Podest Aniołów). Podobno jeden z pastorów, który dotarł do tego miejsca, tak się zachwycił, że wykrzyknął „Tylko anioł mógłby tu wylądować”. Później znowu udajemy się autobusem do Temple of Sinawava. Stamtąd można korytem rzeki, po wodzie, przejść do miejsca nazywanego The Narrows (Wąwóz Rzeki Dziewiczej). Przejście pomiędzy monumentalnymi skałami wąskim wąwozem, brodząc po wodzie musi być świetnym przeżyciem, ale my wybieramy widokową trasę brzegiem. Podczas spaceru towarzyszą nam tutejsze wiewiórki, które bardzo chętnie pozują do zdjęć.
Zion to niewielki park, mocno zalesiony, z rzeką biegnąca pomiędzy monumentalnymi skałami, nazywanymi zgodnie z ich kształtami: „wielki biały tron”, „płaczącą skała” czy „strażnik”. Jest sporo tras spacerowych o różnej trudności. My spędzamy w Zion National Park mniej niż trzy godziny. Taki był plan, że tylko tam zajrzymy, skoro już przejeżdżamy, bo czasu nie mamy dużo, a dalej czekają na nas inne parki, na które bardziej się nastawiamy.
Z niedosytem ruszamy więc w dalsza drogę. Kolejne dwie godziny jazdy przed nami, jeśli następnego ranka mamy zwiedzić Bryce. Po drodze na stanowej drodze nr 9, która częściowo dalej wiedzie przez park, znowu niesamowite widoki – skały zmieniają kolory, z czerwonego na żółty, czarny i znowu czerwony. Dalej pusto. Mijamy znaki ostrzegające przed przekraczającymi drogę jeleniami. Trochę nas śmieszy ich częstotliwość, dopóki młody jelonek nie przeskakuje wprost przed samochodem jadącym przed nami. Kierowca całe szczęście był czujny. Do Panguitch, gdzie będziemy nocować, docieramy po 19. Za późno na zwiedzanie, w sam raz na kolację. Kolejnego dnia czeka nas Bryce Canyon!