Park Narodowy Bryce Canyon
Na zwiedzanie Parku Narodowego Bryce Canyon ruszamy z samego rana. Jest lipiec i temperatury w stanie Utah sięgają w ciągu dnia 40 stopni Celsjusza. Jeśli chcemy zobaczyć cokolwiek, musimy się śpieszyć. Tym razem pytamy przy wjeździe o roczny bilet wstępu do parków i okazuje się, że płacąc $80 za samochód, możemy taki bilet nabyć. Dodatkowo, ku naszemu zdziwieniu, dostajemy zwrot za wstęp, który wykupiliśmy dzień wcześniej w Parku Zion ($25). Jak miło! Jak łatwo policzyć taki roczny abonament zwraca się już podczas wizyty w czwartym parku, a że mamy na trasie jeszcze kilka, które na pewno chcemy zobaczyć, zdecydowanie się to opłaca.
W motelu, w którym spaliśmy, nie było restauracji, więc już po wjeździe do parku zaczynamy od śniadania. Adam zamawia bez kombinowania jakąś jajecznicę, mnie podkusiły jajka po benedyktyńsku. Błąd! Nigdy nie jedz tego w Ameryce! Sosu holenderskiego w tej potrawie jest tyle, że nie widać spod niego ani jajka, ani grzanki. Amerykanie nie mają umiaru, jeśli chodzi o sosy. Jeśli zamawiasz potrawę, w której wymienia się sos, to, szczególnie na prowincji, możesz się spodziewać, że reszta dania będzie prawdopodobnie w nim pływać. Początek ma więc nieszczególny, ale już chwilę później widoki rekompensują mi wszystko.
Podziwiamy Bryce
Tak jak w każdym kolejnym odwiedzanym przez nas amerykańskim parku, także tutaj wszystko jest doskonale zorganizowane. Na bramce dostajemy folder z informacjami o parku i mapą. Pomiędzy punktami widokowymi możemy przemieszczać się sami, bądź skorzystać z darmowych autobusów. Zaczynamy od Sunrise Point. Jak sama nazwa wskazuje, z tego miejsca można obserwować wschód słońca nad kanionem i widoki są oszałamiające. To zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, jakie udało mi się odwiedzić. Później wzdłuż krawędzi idziemy do Sunset Point, żeby zobaczyć najsłynniejsze chyba miejsce w Bryce – Amfiteatr.
Okazuje się, że Park Narodowy Bryce Canyon, nie jest kanionem w sensie ścisłym – to znaczy na dole nie ma rzeki. Słynny amfiteatr to kolorowa niecka pełna zachwycających formacji skalnych, które powstały na skutek erozji. Na mnie ten krajobraz pełen pomarańczowych, skalnych igieł robi piorunujące wrażenie, ale „podobno Ebenezer Bryce, pionier, którego imię nosi kanion, żachnął się, patrząc z góry na skalisty labirynt: „Jeszcze jedno piekielne miejsce do zgubienia krowy” (Za: Sekrety parków narodowych USA, National Geographic Society, 2013, s. 74.).
No faktycznie, chyba w czasach pierwszych osadników nie chciałabym tu mieszkać, bo to teren raczej do podziwiania niż do „eksploatacji”. Decydujemy się zejść w dół. Idąc po wąskich, stromych dróżkach, podziwiamy kolejne żółte, piaskowe, pomarańczowe skały o przedziwnych kształtach, samotne rzeźby, łuki, iglice. Gdzieniegdzie rosną piękne jodły, świerki i sosny, gdzieniegdzie jest zupełnie sucho i piaszczysto. Na dole spotykamy parkowego rangersa. Miły starszy pan radzi nam, jaką trasę w górę powinniśmy wybrać, jeśli chcemy dotrzeć na górę przed południem, a nie chcemy wracać „po śladach”.
Navajo Loop Trail
Ruszamy tak zwanym Navajo Loop Trail. Pętla Indian Navajo daje mi trochę w kość, bo trzeba się mocno wspinać pod górkę, co przy rosnącej temperaturze i mojej kiepskiej kondycji nie jest łatwe. Adam twierdzi, że dlatego mi ciężko, że zamiast trzymać rytm, co chwilę staję, żeby zrobić zdjęcie… Może coś jest na rzeczy, ale nie mogę się powstrzymać. Szlak jest przepiękny. Trudno wyobrazić sobie, jak funkcjonowali ludzie, którzy faktycznie w XIX wieku musieli się tędy przemieszczać w celach innych niż turystyczne. W pewnym momencie mija nas grupa przemierzająca trasę konno. Droga jest tak wąska, że musimy się zatrzymać i przystanąć na skraju zobaczą, żeby przepuścić zwierzęta. W życiu nie chciałabym pokonywać tego zbocza na końskim grzbiecie – wydaje się, że centymetry dzielą kopyta od ześlizgnięcia się w dół. Niektórzy turyści też mają nieszczególne miny. Mijając skalne mosty, okna i ściany i docieramy z powrotem na górę. Zrobiliśmy tylko jeden króciutki szlak, a takich tras jest w parku wiele.
Zdecydowanie za krótki czas przeznaczyliśmy na zwiedzenie Bryce. Gdybym teraz planowała tę wycieczkę, zostalibyśmy tam na dłużej. to jedno z tych miejsc, do których chciałabym kiedyś wrócić, bo mam poczucie dużego niedosytu. Wydaje mi się, że warto tam pojechać wiosną lub jesienią, kiedy temperatury nie dają się aż tak we znaki. My koło 13.00 ledwie żyjemy. Ruszamy dalej, w drogę do miejscowości Moab.
Stanowa 70 do Moab
Kolejnego dnia mamy zamiar zwiedzać Park Narodowy Arches. Stanową 70 jedzie się przyjemnie, droga jest prosta, oczywiście widokowa. Co jakiś czas pojawiają się znaki ostrzegające przed wyskakującymi na jezdnię jeleniami i przed spadającymi kamieniami. Faktycznie w pewnym momencie przed poprzedzającym nas samochodem przebiega jelonek. Całe szczęście hamulce wszyscy mają sprawne. Prowadzimy w samochodzie teoretyczną dyskusję czy jest sens stawiania znaków ostrzegających przed kamieniami i dochodzimy do wniosku, że chyba i tak niewiele można zrobić. Chwilę potem przekonujemy się o tym, że ciężko się „uchylić”, kiedy kamyk z sąsiadującej z drogą skały odbija się o nasza przednią szybę, zostawiając na niej sporą „gwiazdę”. Popołudnie w Moab zdominuje zamartwianie się o to, czy uda nam się wymienić kolejnego dnia samochód i co zrobimy, jeśli się nam nie uda. O tym w kolejnym wpisie.