Indonezja cz. 1 – Smoki z Komodo
Za cel naszej pierwszej azjatyckiej podróży wybraliśmy Indonezję. Właściwie powinnam napisać „moi towarzysze podróży wybrali”, bo to na pewno nie był mój pomysł. O tym wyspiarskim kraju niewiele wtedy wiedziałam i na pewno nie była to moja destynacja marzeń. Skojarzenia miałam raczej proste – Indonezja to Bali, a Bali to piękne plaże – czemu nie? Okazało się jednak, że Indonezja to znacznie więcej niż ładne plaże. Mimo że od tego czasu odwiedziłam kilka azjatyckich krajów, to tę pierwszą podróż wspominam nadal z niezwykłym sentymentem. To pierwsze zetknięcie z Azją było pod każdym względem wyjątkowe. Oczywiście, jak większość, polecieliśmy prosto do Denpasar na Bali, z tego prostego powody, że ze względu na duży ruch turystyczny na tej wyspie, bilety lotnicze były najtańsze.
Po przylocie zaledwie jeden dzień spędziliśmy na Bali, a później ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Komodo wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, ze względu na występowanie tam endemicznego gatunku – warana – największej jaszczurki na świecie.
Wycieczkę na Komodo kupiliśmy jeszcze w kraju – długo debatowaliśmy, czy rezerwować coś z Polski, czy organizować coś już po przybyciu na Bali, ale ponieważ bardzo nam zależało na zobaczeniu waranów, a nasze doświadczenie w „samodzielnym” podróżowaniu było wtedy znikome, zdecydowaliśmy się wybrać w tym wypadku gotową opcję. Kupiliśmy trzydniową wycieczkę zawierającą lot do Labuan Bajo na wyspę Flores, rejs na Komodo, noc na łódce, później rejs na Rincę, noc w hoteliku na Flores i powrót samolotem do Denpasar.
W dniu rozpoczęcia wycieczki budziki mieliśmy nastawione na piątą rano, ale kilka minut przed czasem wyrwała mnie ze snu gigantyczna burza za oknem. Ja to zwykle ja, wpadłam w lekką panikę – przed nami najpierw lot tutejszymi niepewnymi liniami, potem cały dzień na jakiejś krypie, a tutaj taka fatalna pogoda. Na dodatek spakowaliśmy do zabrania same cienkie rzeczy – możliwości deszczu w ogóle nie przewidziałam. Szybko zarządziłam akcję przepakowywania pod hasłem „kurtki jednak zabieramy!”.
Przed hotelem czekał na nas Gede, właściciel lokalnej agencji turystycznej. Nie wyglądał na specjalnie przejętego pogodą. Twierdził, że tutaj to normalne i w ciągu dnia na pewno będzie słońce – przekonać mnie nie przekonał, ale odwrotu nie było! 🙂 Na lotnisko pojechaliśmy w strugach deszczu. Zastanawiałam się, czy polecimy małym odrzutowcem, czy to raczej będzie „coś na korbkę”. Przy odprawie pierwsza ciekawostka – zważyli nie tylko bagaże, ale też wszystkich pasażerów – pierwszy raz mnie to spotkało. 🙂 Tłumów nie było – mój bilet miał numer 14, a za nami stało jeszcze tylko kilka osób. Odległość z Denpasar do Labuan Bajo jest niewielka, a na pokładzie Aviastar podali śniadanie, więc lot miną szybko. Po kilkudziesięciu minutach podeszliśmy do lądowania. Widoki z okien samolotu cudne – świeci słońce, morze w niesamowitym kolorze, a na nim małe pagórki-wysepki. W tym momencie wreszcie poczułam egzotykę tej wyprawy.
Wylądowaliśmy na przepięknej wyspie Flores. Lotnisko maluteńkie. Na płycie jedna awionetka i nasz samolot. Hala bardziej jak dworzec PKS niż jak lotnisko. Przed wejściem tłum Indonezyjczyków czekał na turystów. Kierowcy i właściciele łodzi przekrzykiwali się ogłaszając swoje oferty. Niestety było ich więcej niż pasażerów naszego samolotu i wielu z nich odeszło bez szansy na zarobek. Jak się wielokrotnie jeszcze w Indonezji przekonamy, zarabianie w kraju, w którym turystyka jest taka ważna, nie jest łatwe i przyjemne.
Na nas czekał Bartolomeo (zwany również Meusem) – nasz przewodnikiem w czasie całej wycieczki. Ruszyliśmy busikiem do portu w Labuan Bajo, gdzie czekała na nas łódź. Po drodze mieliśmy pierwszą okazję żeby przyjrzeć się miasteczku – drogi raczej kiepskie, mijają nas głównie skuterki, których w Indonezji wszędzie pełno i które są tutaj podstawowym środkiem lokomocji. Jeżdżą nimi całe rodziny – czasem cztery osoby na jednym pojeździe i oczywiście zapomnijmy o kaskach…
Żeby dostać się na łódkę, trzeba pokonać pomost – oczywiście jest w takim stanie, że ja, z moimi ciągłymi lękami, od razu mam strach w oczach. Któryś z członków załogi zabiera mój plecak i bez obciążenia jakoś udaje mi się przejść. Nasz nowy środek transportu nie miał imponujących rozmiarów. Dwie maciupeńkie kajuty z piętrowymi łóżkami, wc, budka sternika i dwie ławki na pokładzie, oraz górny pokład, gdzie także można posiedzieć. Początkowo zostaliśmy na dole, bo można się było schować trochę przed słońcem, które już nieźle zaczęło przygrzewać. Wypłynęliśmy w kierunku Komodo żeby spotkać sławne Komodo Dragons.
Po drodze Meus opowiadał o mijanych wyspach i oczywiście o waranach. Minęliśmy miejsce, które nasz przewodnik reklamuje jako „manta point” – nikt z nas nie kojarzył co to jest „manta” – w sumie to bez znaczenia, bo i tak ich nie było. Meus cały czas powtarzał: „we try, but we not guarantee”. Później sprawdziliśmy, że „manta” to diabeł morski. Niestety nie udało nam się żadnego okazu zobaczyć. Po jakimś czasie zrobiliśmy przerwę na snorkeling – wszyscy poza mną wskoczyli do wody. Ja się nie zdecydowałam, bo nie potrafię pływać. Niby w kamizelce się nie da utonąć, ale czy to można wiedzieć na pewno? Trochę żałuję, bo rafa podobno niesamowita i towarzystwo jeszcze długo przeżywało widoki.
Na lunch załoga zaserwowała bardzo smaczną rybę, a później dopłynęliśmy do wyczekiwanej wyspy Komodo. W towarzystwie rangersa ruszyliśmy na poszukiwanie waranów. Było już bardzo ciepło, droga pod górkę, a na dodatek bestie się jakoś nie bardzo chciały pokazać. Wyspa jest dość mocno zarośnięta i nawet jelenie czy papugi trudno jest w tej gęstwienie wypatrzyć, a co dopiero jaszczurkę w jej ochronnych barwach. Dotarliśmy do punktu widokowego – gadów nadal nie było, ale za to krajobraz poniżej piękny – póki co, musiał nam wystarczyć.
Nieco rozczarowani powoli wracaliśmy w kierunku strażniczych budek i… wreszcie się pojawił! Pojedynczy okaz – faktycznie ogromny. Uśmiechy na twarzach – aparaty poszły w ruch. Odpłynęliśmy zadowoleni, bo udało nam się spotkać dwa kolejne okazy. Może nie była to armia, ale przynajmniej nie tłukliśmy się pół świata na darmo. Na łódce podziwialiśmy zachód słońca nad Komodom, a później popłynęliśmy w kierunku wyspy Kalong, gdzie czatowaliśmy na nietoperze.
W międzyczasie załoga podała kolację – ryż, makaron, ryba oraz ananasy na deser. Jedzenie pyszne jak zwykle, ale zastanawialiśmy się, czy szybko nam się znudzi. Ktoś zapytał Meusa, czy to właśnie je się codziennie w Indonezji. Odpowiedział, że nie. Zwykle je się sam ryż, rybę tylko raz lub dwa razy w tygodniu. Zrobiło mi się głupio. W tym beztroskim wakacyjnym nastroju zapomniałam na chwilę, że na to, co nam wydaje się tutaj bardzo tanie, tutejsi mieszkańcy muszą ciężko pracować.
Rozmawialiśmy trochę z naszym przewodnikiem o życiu w Indonezji. Opowiedział nam, jak kilka lat wcześniej, po zamachu na Bali, musiał zostawić rodzinę i przenieść się na inną wyspę w poszukiwaniu pracy, bo mało turystów przyjeżdżało i ciężko było o jakiekolwiek zajęcie. Dopiero po jakimś czasie było go stać, żeby sprowadzić bliskich. Przed zaśnięciem udało nam się zobaczyć wyczekiwane nietoperze. Tym razem nie narzekaliśmy na ilość – były ich dziesiątki. Niestety niespecjalnie udało się to uwiecznić.
Noc na łódce raczej męcząca – nie mogłam długo zasnąć, a i rano obudziłam się jeszcze zanim Bartolomeo zawołał nas na wschód słońca. Na śniadanie były popularne tam naleśniki z bananem. Potem popłynęliśmy na Rincę – drugą wyspę, wchodzącą w skład Parku Narodowego Komodo. Rejs tego dnia był bardzo przyjemny. Nie było jeszcze zbyt gorąco, a widoki, jakie mijaliśmy po drodze, sprawiły, że szybko zapomniałam o źle przespanej nocy.
Dopłynęliśmy po dwóch godzinach i już przy pomoście powitały nas biegające małpki i opalający się waran. Zanim dotarliśmy do budki strażników, mieliśmy już obfotografowanych kilka okazów. Jest ich tam zatrzęsienie – małe, duże, wylegujące się w słońcu, zmierzające w sobie tylko znanym kierunku – do wyboru, do koloru. W głąb wyspy można się podobno udać tylko w towarzystwie miejscowego strażnika. Gdy dotarliśmy wszyscy byli zajęci i czekało już w kolejce klika wycieczek.
Bartolomeo zaopatrzył się w kij i postanowił oprowadzić nas sam – sądząc po ożywionej dyskusji, nie wzbudziło to zachwytu miejscowych, ale też nikt mu nie zabronił. Sami już nie wiemy – można czy nie? Nasz przewodnik narzekał, że władze parku nie pozwalają wchodzić bez strażnika, ale z drugiej strony nie zapewniają wystarczającej liczby rangersów. Po tym, jak zobaczyłam, ile tych gadów tam jest i jak szybko potrafią się poruszać, trochę niepewnie się czułam, idąc tylko z Meusem. W końcu nigdy nie wiadomo, z której strony się taka bestia pojawi? A jak któregoś nie zauważę w zaroślach i nadepnę na jakiś ogon? Ruszyliśmy na dwukilometrowy spacer, niezbyt daleko, ale słońce zdążyło już wyjść wysoko na niebo i szliśmy jak po patelni.
Udało nam się jednak spotkać kilka okazów w naturalnym środowisku, oddalonych od ludzkiego siedliska, więc byliśmy usatysfakcjonowani. Odpływając z Rinci, zobaczyliśmy jeszcze w wodzie płynącego warana. Meus był tym bardzo podekscytowany – nie bardzo wiedzieliśmy dlaczego. Mówił nam wcześniej, że warany potrafią pływać, zobaczyliśmy pływającego – wszystko pasuje. Okazuje się jednak, że będąc od kilkunastu lat przewodnikiem Bartolomeo widział pierwszy raz pływającego warana – to podobno wielka rzadkość. Mieliśmy podobno szczęście – nawet jeśli nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Chyba że nas wkręcił. 🙂
Odpoczynek na łodzi był fantastyczny – widoki piękne. Mijaliśmy małe wysepki – jedne zbyt małe, żeby ktoś mógł tam mieszkać – inne zamieszkałe – na przykład wyspa Mesa, z rybacką wioską, gdzie w drewnianych domach zbudowanych na palach mieszka około 1000 osób. Wyglądało urokliwie – pod warunkiem, że nie muszę tam mieszkać na stałe…
Później dopłynęliśmy do cudnej plaży na wysepce Bidadari. Miękki piasek, woda tak przejrzysta, że aż trudno w to uwierzyć. Prawie pusto. Tym razem ekipa namówiła mnie w końcu na próbę pływania z rurką. Dałam się ubrać w kamizelkę ratunkową. Chwilę poćwiczyłam przy brzegu i ruszyłam – podobno sunęłam jak czołg, ale nie ma to wielkiego znaczenia. Wokół mnie pływały śliczne kolorowe rybki i w końcu zobaczyłam cel mojej „wyprawy” – rafę z wielką niebieską rozgwiazdą! Wrażenia naprawdę niesamowite. Później godzinę moczyliśmy się z kryształowej wodzie. Czas wracać. Z żalem odpłynęliśmy w kierunku Flores.
Zastanawialiśmy się po drodze, jak będzie wyglądać hotel, w którym będziemy spać. Labuan Bajo wyglądało raczej ubogo. W porcie zamiast murowanych domów widzieliśmy rozwalające się drewniane budki, jakie można spotkać w każdym miejscu na świecie, gdzie cały rok jest ciepło i nie ma potrzeby budowania czegoś solidniejszego. Golo Tophill to jednak spore zaskoczenie. Miejsce było naprawdę fajne. Nasz domek był położony prawie na samym szczycie wzgórza – z tarasu rozciągał się niesamowity widok na zatokę. W pierwszej kolejności najbardziej ucieszyła mnie jednak łazienka.
Po kąpieli poczułam się jak nowonarodzona i mogłam popodziwiać widoki. Zapytaliśmy Ingrid, holenderskiej właścicielki, czy warto zjeść w restauracji, którą mijaliśmy po drodze, czy rekomenduje raczej zostać na miejscu. W odpowiedzi Ingrid ze śmiechem odpowiedziała, że miejsce, o którym mówimy, należy do jej męża, więc może nam je polecić. Tego wieczoru miał tam grać lokalny zespół, więc zdecydowaliśmy się na spacer do Paradise Bar.
Okazuje się to być świetnym pomysłem – jedzenie było wyśmienite, a na dodatek o wiele tańsze niż na Bali. Za mie goreng (makaron z warzywami i owocami morza), kosztował 26000 IDR, czyli mniej niż 10 złotych. Mniej więcej tyle, ile talerz ryżu czy makaronu z dodatkami, kosztowało też lokalne piwo Bintang – całkiem przyzwoite. Nigdzie nie jadłam tak wyśmienicie przyrządzonych ryb jak w Indonezji, tylko rendang, przyrządzona na indonezyjski sposób wołowina, nie bardzo przypadła nam do gustu. Do kolacji przygrywał jeszcze Brian Adams z CD, którego na wyspach jeszcze wielokrotnie później słyszeliśmy, ale już o 20.00 wystartował lokalny band – chłopaki znali sporo światowych standardów i do późna w nocy zgromadzeni goście zamawiali ulubione piosenki. My też chodziliśmy do zespołu z propozycjami – słuchaliśmy więc Pearl Jamu, Red Hotów, Guns N’Roses itp.
Z baru roztaczał się piękny widok na światła portu w oddali, pyszne jedzenie, dobra muzyka, miłe towarzystwo – czego więcej chcieć? Ktoś z gości miał urodziny, więc załapaliśmy się przy okazji na śpiewanie happy birthday i kawałek tortu. Siedzieliśmy do późna. Po śniadaniu ostatnie spojrzenie na zatokę, ostatnie zdjęcia i trzeba było ruszać na lotnisko. Do dziś trochę żal, że nie zaplanowaliśmy podróży tak, żeby móc na tej cudnej wyspie zostać dłużej. Na lotnisku uczennice z miejscowej szkoły przeprowadzały ankietę, co się nam podobało, a co trzeba zmienić, żeby turyści wyjeżdżali zadowoleni. Czy nie potrzebujemy piekarni z europejskim pieczywem? Jak dla mnie tak jak jest, jest super. To właśnie jest fajne, że przyjeżdżam tutaj i jest inaczej niż w domu. Dopiero tutaj poczułam, że jesteśmy naprawdę w Azji.
Znowu odbyło się ważenie i nas, i bagażu. Kiedy oddaliśmy torby, Adam zorientował się, że zostawił w plecaku Ipoda – było już za późno, żeby coś z tym zrobić. Życzliwość Indonezyjczyków, z którą się spotykaliśmy na każdym kroku, chyba nieco uśpiła naszą czujność. Niestety w Denpasar okazało się, że zawsze i wszędzie trzeba stosować zasadę ograniczonego zaufania. Ipod oczywiście zniknął z plecaka. Trochę czasu zajęło uzyskanie od przedstawiciela Batavia Air potwierdzenia zgłoszenia kradzieży. Przykro, że tak się stało, nawet nie ze względu na stratę materialną – byliśmy ubezpieczeni i udało się uzyskać odszkodowanie – ale ze względu na to, że znowu trochę mniej ufnie patrzyliśmy na ludzi dookoła.
Możesz też przeczytać o naszym pobycie na Bali. Jawa wkrótce w kolejnych wpisach.
- Wyspa Mesa
- Ranger na Komodo
- Zachód słońca na Flores
- Labuan Bajo
- Gdzieś po drodze
- Meus
- Gdzieś po drodze
- Smok z Komodo
- Gdzieś po drodze