Great Ocean Road
Co do zasady, lubię autostrady – drogi wygodne, szerokie, bez miliona skrzyżowań, którymi, przynajmniej teoretycznie, łatwo i wygodnie można dotrzeć z punktu A do punktu B. Są jednak takie wyprawy, gdzie nie do końca chodzi o to, żeby gdzieś dotrzeć, a bardziej o przyjemność przemieszczania się. Zdecydowanie najpiękniejszą drogą tego typu, jaką udało mi się zobaczyć, jest australijska Great Ocean Road.
Położona na południu kontynentu, w stanie Wiktoria, rozpoczyna się nieco ponad godzinę drogi z lotniska w Melbourne, w miejscowości Torquay i ciągnie się wzdłuż wybrzeża przez prawie 300 kilometrów aż do Warrnambool. Drogę wybudowali na początku dwudziestego wieku, w hołdzie swoim poległym kolegom, żołnierze, którzy powrócili cało z I wojny światowej. Trudno sobie wyobrazić piękniejszy pomnik. Po drodze mija się strome zbocza, niesamowite formacje skalne i zalesione tereny Parków Narodowych.
Teoretycznie można przejechać całą drogę w ciągu jednego dnia i widziałam w Melbourne oferty jednodniowych wycieczek przygotowanych przez lokalne biura, ale wydaje mi się, że dwa dni, to absolutne minimum, żeby móc się w pełni nacieszyć widokami. Nam wycieczka zajęła w sumie trzy dni i żałowałam, że nie zaplanowaliśmy tam więcej czasu. Pierwszego dnia przejechaliśmy z Melbourne do Apollo Bay. Po drodze zatrzymywaliśmy się wiele razy, bo widoki co zakręt, to ładniejsze, a droga kręta bardzo J, ale niebo było trochę zachmurzone, a wiedzieliśmy, że największe atrakcje czekają nas następnego dnia, właśnie między Apollo Bay a Port Campbell.
Apollo Bay to typowa turystyczna miejscowość, gdzie może nie ma za dużo do roboty, ale plaże są cudnej urody. Z zachwytem podziwialiśmy domy na skałach z widokiem na Ocean. Nie wiem, czy w Polsce miejsca z takimi widokami na morze. W pierwszej linii brzegowej nie buduje się chyba zbyt często. Tuż za Apollo Bay można z drogi zjechać na przylądek Otway, gdzie znajduje się zalesiony Park Narodowy. Cypel znany jest z dwóch rzeczy, po pierwsze ze znajdującej się na wybrzeżu najważniejszej australijskiej latarni morskiej, broniącej wejścia do Cieśniny Bassa od 1848 roku, a po drugie z tego, że jest to jedno z niewielu miejsc w Australii, gdzie można spotkać koale w naturalnym środowisku. Nie muszę oczywiście mówić, że latarnia, jak latarnia, ale jeśli pojawił się cień szansy na spotkanie koali, nie mogłam nie spróbować.
Z rana ruszyliśmy z pewnymi obawami, bo kropiło i nie wyglądało na to, że się przejaśni, ale na szczęście pogoda szybko się poprawiła, a po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów w głąb przylądka natknęliśmy się na kilka samochodów zaparkowanych bezpośrednio przy drodze. Ludzie stojący bezpośrednio na jezdni w takim miejscu mogli oznaczać tylko jedno – koale. My też szybciutko zaparkowaliśmy nasz samochód i dołączyliśmy do grupki Hiszpanów, Włochów i turystów jeszcze kilku innych narodowości, żeby z głowami zadartymi w górę popodziwiać nic sobie z nas nie robiące miśki.
Było ich ładnych kilka sztuk, niektóre spały na drzewach, niektóre, ku naszej radości zajadały liście eukaliptusa. Wszystkie wyglądały jednakowo śpiąco. Wpatrując się w wystające konary dostrzegliśmy przy okazji parę sów tarze śpiących na gałęziach. Zachwyceni ruszyliśmy dalej, do latarni. Z jej tarasu rozpościera się rozległy widok na klify wybrzeża. Mamy szczęście – pogoda się poprawia i widoki co coraz ładniejsze. Przy okazji zwiedzamy też historyczną stację telegraficzną otworzoną w 1859 roku.
Ruszamy dalej, z powrotem przez koalowy las, żeby zobaczyć dalsze cuda wybrzeża. 70 kilometrów dalej docieramy do miejsca, najbardziej znanego punktu widokowego. Kiedyś podobno nazywano ten cud natury – wystające z wody wapienne formacje skalne – Sow and Piglets (Maciora i prosięta), ale ostatecznie znamy to miejsce pod nazwą Dwunastu Apostołów. Nazwa jest o tyle nieadekwatna, że skał wystaje dziś z wody tylko osiem. Jeszcze w 2005 roku było ich dziewięć, ale Ocean zabiera je po kawałku. Od tego momentu co kilka kilometrów mijamy kolejne punkty widokowe – między innymi Loch Ard Gorge, gdzie można zejść i cieszyc się urokami plaży, London Arch, który już nie jest łukiem, bo zawalił się w 1990 roku i The Grotto.
- London Arch
- Loch Ard George
- Dwunastu Apostołów
Wszędzie jest pięknie, zatrzymujemy się często i ostatecznie przejechanie 160 kilometrów zajmuje nam tego dnia siedem godzin. Docieramy do miasteczka Warrnamboll padnięci, ale zadowoleni. Dzięki bardzo uprzejmemu Panu w recepcji hotelu szybko decydujemy o planie na kolejny dzień. Po krótkiej wymianie zdań o tym, co udało nam się zobaczyć, pada pytanie: „A emu widzieliście? Jeśli nie, musicie pojechać do Tower Hill Wildlife Reserve”. W kraterze wulkanu i na wzgórzach dokoła niego utworzono park, gdzie łatwo spotkać kangury, emu i koale. Oczywiście z tej rekomendacji skorzystamy. Rankiem najpierw idziemy zjeść śniadanie w miłej restauracji z widokiem na plażę, a później ruszamy do parku. Po dwudziestu minutach jesteśmy na miejscu, niestety zaczął padać deszcz.
Nie poddajemy się, idziemy na spacer i już wkrótce zostajemy nagrodzeni spotkaniem oko w oko i z kangurami i z emu i z koalami.Dookoła lata też wiele kolorowych ptaków. Rezerwat nie jest duży, ale też ludzi za bardzo tu nie ma i przechadzka poprawia nam nastroje.
Do Melbourne postanawiamy wracać ta samą droga, ograniczając jedynie ilość postojów po drodze. Oczywiście zatrzymujemy się na kilku ominiętych poprzedniego dnia punktach widokowych i paru plażach, ale pogoda nie zachęca do przedłużania spacerów.
Deszcz może nas nie cieszy, ale w sumie tu się przyda. Ze względu na dużą liczbę drzew eukaliptusowych i wydzielane przez nich olejki przy wysokich temperaturach latem często dochodzi tu do wyniszczających pożarów, które są na tyle niebezpieczne, że władze bardzo często podejmują decyzje o zamknięciu całej drogi.
Tak było także na krótko przed naszym przyjazdem i teraz możemy na własne oczy zobaczyć ogrom zniszczeń, jakie czyni tu ogień. Później zatrzymujemy się na chwilę w Lorne, turystycznej miejscowości na wybrzeżu, żeby jeszcze raz spojrzeć na Ocean i nasza wyprawa powoli dobiega końca. Great Ocean Road jest naprawdę wspaniała i to jedno z tych miejsc, które warto odwiedzić będąc w Australii. Ja zdecydowanie żałuje tylko, że nie zaplanowaliśmy dłuższego pobytu, żeby móc się nieco bardziej nacieszyć tutejszymi plażami.
Uwaga! W Australii panuje ruch lewostronny i nie można jeździć z polskim prawem jazdy, potrzebne jest prawo jazdy międzynarodowe. Bez problemu można taki dokument wyrobić przed wyjazdem. Nasza trasa wyglądała tak:
Na blogu możesz przeczytać także o naszym pobycie na Tasmanii i o Uluru.
- Nasz pierwszy wieczór na Great Ocean Road
- Śpiący koala
- Koala w Parku Cape Otway
- Stacja telegraficzna z 1859
- 12 Apostołów czy Maciora i prosięta?
- Plaża przy Dwunastu Apostołach
- Skalny łuk
- The Grotto
- Mniej znane, a równie piękne formacje skalne
- Plaża
- Kangur
- Pozostałości po pożarze.