Indonezja cz. 2 – Bali
Po powrocie z Flores, mieliśmy trochę czasu, żeby zwiedzić chyba najlepiej znaną turystom indonezyjską wyspę – Bali. Jadąc do miasta z lotniska, poznajemy Nghurę, jednego z kierowców jakich wielu czeka na turystów przed wyjściem z terminalu, oferując swoje usługi. Mówi dobrze po angielsku i rozmowa podczas drogi toczy się bardzo przyjemnie. Samochód jest wygodny i klimatyzowany. Wpadamy na pomysł, żeby zapytać naszego nowego znajomego o plany na następny dzień. Z entuzjazmem zgadza się obwieźć nas kolejnego dnia po wyspie i pokazać miejsca, które chcemy zobaczyć. Ustalamy trasę, cenę i umawiamy się na rano. Wygląda na to, że przed nami fajny dzień, pełen wrażeń, zastanawiamy się, czemu Nghura jest zadowolony i decyduje się jeździć z nami osiem godzin po całej wyspie za kwotę, którą zarobi, nie ruszając się z Denpasar, robiąc pięć/sześć kursów z lotniska.
Myślę, że nie można by się znudzić, jeżdżąc po tej wyspie tydzień lub dwa. Nghura stawia się punktualnie i ruszamy w stronę Ubud – kulturalnej stolicy wyspy. Pierwszy przystanek robimy w fabryce batiku, tkaniny wykonywanej ręcznie specjalną techniką polegającą na wielokrotnym woskowaniu i poddawaniu materiału kąpieli w barwnikach. Oczywiście to miejsce przygotowane specjalnie dla turystów. Najpierw jest mała prezentacja procesu produkcyjnego, a potem duży sklep. Jestem jednak ciekawa, jak wygląda takie przygotowanie tkanin. Faktycznie to ciężka ręczna praca, wymagająca dużej precyzji. Inna sprawa, że pewnie część towarów w sklepie została jednak wykonana maszynowo.
Kupuję parę batikowych prezentów, nie mam jednak przekonania do sarongów z batiku, który sprawia wrażenie materiału dość sztywnego i mało przyjemnego w noszeniu. Po dość długiej wizycie w sklepie umawiamy się, że jednak nie będziemy się więcej zatrzymywać na oglądanie procesu wytwarzania słynnych balijskich rzeźb, balijskich obrazów czy innych tego typu atrakcji. Dojeżdżamy do Ubud. Celem naszej wyprawy jest Monkey Forest – kompleks trzech świątyń otoczonych przez las zamieszkały prze setki małp.
Przed wejściem kupujemy oczywiście kiść bananów, żeby trochę pokarmić zwierzęta i wkraczamy na ich teren. Bestyjki są u siebie i są dość bezczelne. Zaczyna się niewinnie – najpierw ku naszej uciesze grzecznie zjadają podane z ręki banany, ale nie zajmuje im dużo czasu porwanie całej naszej kiści i zostajemy z niczym. 🙂
Las robi ciekawe wrażenie – stare drzewa, pomiędzy nimi bogato zdobione budowle i stada małp skaczących po drzewach, biegających po murach i pod nogami. Trochę się boję, że jeszcze chwila i którąś nadepnę. Włóczymy się, robiąc zdjęcia. A małpki buszują pomiędzy nami. W pewnym momencie jedna z nich, skacząc z drzewa na drzewo, odbija się od pleców Adama – tak jej akurat było po drodze. Śmieję się, a już chwilę później sama mam zwierzątko na plecach. Krzyczę oczywiście, żeby mi ją ściągnąć, Adam, który wcześniej przeczytał instrukcję, jak się zachowywać w takim przypadku, poucza mnie teraz, żebym po prostu nie zwracała uwagi i szła dalej spokojnie, ale łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Małpka wcale nie zamierza złazić, bo wypatrzyła w zewnętrznej kieszeni mojego plecaka odświeżające chusteczki i chyba wydaje się jej, że to jedzenie, bo tak długo majstruje przy moim plecaku, aż udaje jej się je wyszarpać. Moje pierwsze pytanie po tym, jak czuję, że już nie ma jej na moich plecach, brzmi: „zrobiłeś zdjęcie?” – oczywiście zdjęcia nie ma, bo podobno mój ulubiony mąż zajmował się uspokajaniem mnie i w związku z tym nie zdążył uwiecznić tego niezwykłego zdarzenia. 😉 Małpka szybko nudzi się zdobyczą, mamy więc szansę pozbierać śmieci (a zastanawiałam się wcześniej, skąd się biorą te woreczki i dlaczego Ci turyści tak bałaganią) i pójść dalej. Ruszamy w dalszą drogę – kierunek wioska Batur, gdzie jest miejsce z pięknym widokiem na wulkan Kitamani.
Po drodze, ku mojej ogromnej uciesze, zatrzymujemy się na plantacji. Pierwszy raz w życiu jem świeże salaki – prosto z krzaka. Uprawiają tu też drzewa kawy, kakaowce, palmy kokosowe, mango i ananasy. Ciekawią mnie małe zwierzątka w klatkach i dopiero po kliku chwilach kojarzę, co robią na plantacji – to luwaki, uczestniczą w produkcji najdroższej kawy świata – kopi luwak. Wiecie jak wygląda produkcja? Ziarna kawy muszą być przed wypaleniem potraktowane przez kwas mlekowy w przewodzie pokarmowym tych zwierzątek… Mamy okazje nie tylko spróbować świeżych owoców, ale też produkowanej tutaj czekolady, kawy, herbaty z trawą cytrynową, imbiru – wszystko smakuje wyśmienicie i oczywiście mimo wcześniejszych postanowień, znowu robimy zakupy w lokalnym sklepiku – coś w końcu trzeba zawieźć stąd do domu, poza zdjęciami.
Taras widokowy nas nie zawodzi – faktycznie widać stąd wulkan. Nasza dalsza trasa prowadzi do Tanah Lot. To dość daleko, ale decydujemy się jechać, bo zdjęcia zachodu słońca zrobione w tamtym miejscu zachwyciły mnie jeszcze w Polsce. Po drodze zatrzymujemy się przy tarasach ryżowych. Pola ryżu umiejscowione na zboczach wyglądają pięknie. Przyglądamy się też przy okazji pracy miejscowych i to już nie jest takie zachwycające – to niesamowicie ciężka praca – cały dzień pochylony człowiek brodzi po kolana w błocie – powinnam sobie zdjęcie takiej pracującej kobiety wrzucić na tapetę komputera – może mniej bym narzekała, że mnie plecy bolą od tego ciągłego siedzenia przy biurku.
Podczas dalszej drogi rozmawiamy z Nghurą. Wyjaśnia nam między innymi, dlaczego wolał jechać z nami, niż wozić turystów z lotniska. Może zarobek, jak ma po taki dniu jeżdżenia nie jest bardzo duży, ale za to pewny. Samochód należy do szefa Nghury, któremu nasz kierowca musi zapłacić codziennie 230 000 IDR, bez względu na to, ile uda mu się zarobić. Lotnisko w Denpasar to nie Heathrow czy Schiphol – samolotów ląduje niewiele, a kierowców czekających na zarobek faktycznie widzieliśmy tłumy. Decydując się na jazdę z nami, zarabia 450 000 IDR, co oznacza, że po rozliczeniu z szefem, zostaje mu 220 000. Żeby zarobić tyle samo, jeżdżąc z lotniska, musiałby zrobić kilka kursów, a są dni, kiedy nie udaje mu się zrobić nawet tych trzech niezbędnych do tego, żeby wyszedł na zero po rozliczeniu samochodu. Brzmi to dość przygnębiająco…
Wyczytałam gdzieś, że aż 80% ludności na Bali pracuje w branżach związanych z turystyką. W tej sytuacji faktycznie nie jest łatwo zarobić na rodzinę, ale Indonezyjczycy są mimo tego ludźmi bardzo pogodnymi i, w przeciwieństwie do wielu innych biednych nacji z krajów atrakcyjnych turystycznie, nie są nauczeni na każdym kroku wyciągania ręki po ekstra pieniądze. Nghura robi, co może, żebyśmy zdążyli dojechać do Tanah Lot jeszcze przed zachodem słońca. Bez wątpienia zasłużył na solidny napiwek, bo byliśmy na czas.
Niestety to wyczekiwane miejsce okazało się być wielką porażką – może i jest tam ładnie, ale za dużo ludzi już się o tym dowiedziało. Nie dość, że słońce tego dnia było za chmurami, to na dodatek świątynia była dosłownie oblepiona turystami. Na pocieszenie chcemy pierwszy raz w życiu spróbować mleczka kokosowego, prosto z kokosa. W sumie zawsze miałam na to ochotę, ale jakoś nigdy wcześniej się nie złożyło. Kupujemy dwa kokosy dla czterech osób i jest to błąd – na spróbowanie wystarczyłby spokojnie jeden – nie wiem, jak dla kogo, ale dla mnie to mdła woda, a nie żadne mleczko – kolejne rozczarowanie – czas wracać do hotelu. Tego dnia spędziliśmy w samochodzie i na zwiedzaniu 11 godzin, ale poza finałem wycieczki wszystko inne było naprawdę godne polecenia.
Ostatnie kilka dni naszego pobytu na Bali chcemy spędzić na leniuchowaniu, podziwianiu balijskiej przyrody i smakowaniu wspaniałego indonezyjskiego jedzenia. Panowie mają też zamiar zdobyć Gung Agung (wulkan o wysokości 3142 m n.p.m.). Decydujemy się zostawić gwar turystycznych miejscowości południa Bali i udać się na północny-wschód, do Amed – cichej wioski położonej nad Morzem Balijskim.Nasz nowy kierowca, który wygląda jak przywódca tutejszych surferów jest fanem Jamesa Blunta i całą drogę katuje nas jego przebojami oraz piosenkami równie popularnego w Indonezji Boba Marleya, co znosimy nieco lepiej. Musimy jechać okrężną drogą, bo na naszej trasie odbywa się właśnie jakaś uroczystość religijna. Drogą podąża procesja i nie można nic zrobić, póki uroczystości się nie zakończą. Trwa to wszystko kilka godzin, ale w końcu docieramy na miejsce. Amed faktycznie nie jest duże i jest to wieś w całym znaczeniu tego słowa. Co prawda po drodze widzimy kilka hotelików, baz dla nurków i warungów (tutejszych restauracji), ale poza tym mijamy rybaków z koszami pełnymi świeżo złowionych ryb, a przez drogę przebiegają i kury i świniaki i kaczki. Poza tym jest jak wszędzie w Indonezji – mili ludzie, super jedzenie, piękne widoki. Tylko plaże w przeciwieństwie do tych z białym piaskiem na południu wyspy, są tu całkiem czarne.
Wylegiwanie się na piasku raczej nie wchodzi w grę. Nasza baza jest jednak położona na przyjemnym wzgórzu, skąd mamy widoki, które wynagradzają nam niedostatki plaży. Jedzenie w hotelu jest dobre, ale oczywiście próbujemy też innych lokalnych miejsc. Pierwszego wieczoru trafiamy do warungu Wayana, gdzie będziemy później wracać kilkakrotnie. Właścicielem jest młody Balijczyk, który dużo czasu spędza na rozmowie z gośćmi. Dowiadujemy się, że dopiero od kliku miesięcy prowadzi ten interes – miejsce jest fajne, z pięknym tarasem nad brzegiem morza, ale gości jeszcze niezbyt wielu. W karcie „ryba dnia” przyrządzana na wiele sposobów – szaszłyki z ryby, mie goreng (smażony makaron) lub nasi goreng (smażony ryż) z rybą, grillowana ryba z warzywami itp. Gospodarz z rozbrajającą szczerością tłumaczy, że jeśli chcielibyśmy krewetki czy inne owoce morza, musimy je zamówić dzień wcześniej – nie bardzo stać go, żeby kupować codziennie na zapas taki drogi towar, a zależy mu, żeby wszystko było świeże. Dziś rybą dnia jest tuńczyk – przyrządzony znakomicie – zamawiamy różne wersje i wszystko smakuje rewelacyjnie. Na deser wcinamy naleśniki z bananem i z ananasem. Postanawiamy tu wracać – jedzenie jest smaczne i tanie, a warto wspierać lokalny biznes, tym bardziej, że wygląda na to, że większość pensjonatów i restauracji prowadzą tu jednak obcokrajowcy – Holendrzy, Australijczycy, a nawet Czesi.
Dwa dni później Adam z kolegą zdobyli Gung Agung. Plan co prawda był początkowo taki, że pójdę z nimi, ale trochę się bałam, że może się okazać, że moja kondycja, a właściwie jej brak, zepsuje całą wyprawę. Głupio byłoby zmusić ich w połowie drogi do powrotu… Ostatecznie wystraszyło mnie to, że wchodzi się w nocy, po ciemku, oświetlając sobie drogę tylko czołówkami. Oczywiście żałuję, że nie poszłam, bo mój mąż uważa, że to najfajniejsza rzecz z całej wyprawy do Indonezji, ale też, sądząc po tym, jak panowie powłóczyli nogami po powrocie, z pewnością nie dałabym rady. Były miejsca, gdzie faktycznie trzeba było wchodzić na czworakach. Podobno wbrew pozorom najtrudniejsze nie było wejście, kiedy i tak nic nie było widać, a zejście – kiedy już można się było rozejrzeć i zobaczyć, jak bardzo jest stromo. Chciałabym napisać, że poćwiczę kondycję i następnym razem nie pozbawię się widoku chmur z perspektywy szczytu wulkanu, ale raczej się nie zanosi, żebym się miała zmobilizować do takiego wysiłku fizycznego, więc nawet sobie nie obiecuję. Na pożegnanie z Bali wybraliśmy się na kolację do Jimbaran.
Na białej plaży usadowiło się tam wiele prostych lokalnych restauracyjek, ustawiając stoliki bezpośrednio na piasku. Można tam zjeść najlepszą rybę na świecie, podziwiając zachodzące słońce i starty odlatujących z wyspy samolotów. Zdecydowanie polecam Bali nie tylko plażowiczom. Nam przez kilka dni udało się ledwie zakosztować uroku wyspy, na której każdy znajdzie coś dla siebie: plażowicze – biały piasek w kurortach, smakosze – pyszne jedzenie, zwolennicy przygód – niezwykłe wulkany, wielbiciele kultury – starożytne świątynie, a lubiący wypoczynek z dala od cywilizacji miejsca, gdzie można odpocząć z dala od turystycznego zgiełku.
- Tarasy ryżowe
- Balijskie dziewczynki
- Balijczyk na polu ryżowym
- Praca
- Tarasy ryżowe
- Praca na polu ryżowym
- Tarasy ryżowe
- Sprzedawcy bananów przed „Monkey forest”
- Małpka 🙂
- Bogade zdobienia świątyni w Ubud
- Małpka
- Produkcja kopi luwak
- Balijska łódź
- Plaża w Amed
- Amed
O innych indonezyjskich wyspach – wyspach Komodo, Rinca i Flores przeczytasz we wpisie o Smokach z Komodo.