Angkor – khmerskie królestwo
Jednym z najbardziej urzekających zabytków Azji jest położony w Kambodży, kilka kilometrów od miejscowości Siem Reap, Angkor Wat, a precyzyjniej, kompleks zabytków Angkor, który tworzą pozostałości wielu kamiennych świątyń i budowli, zagubione w dżungli ślady dawnej świetności Imperium Khmerskiego (802-1431). Angkor Wat to jedna z nich – największa i najbardziej znana.
Jadąc tam, o samej Kambodży wiedziałam niewiele. Kojarzyłam hasłowo, tak jak pewnie większość – Czerwoni Khmerzy i reżim Pol Pota, w latch 70. ubiegłego wieku ludobójstwo na ogromną skalę, a dzisiaj kraj, który próbuje się odradzać po strasznych przejściach. Zastanawiałam się oczywiście, jak to teraz wygląda: Czy jest bezpiecznie? Czy jest jakaś baza turystyczna? W sieci znalazłam sporo relacji z wypraw w tamte rejony i wyłaniał się z tych opowieści całkiem spójny z moimi odczuciami obraz Kambodży – kraju ludzi przyjaznych i uśmiechniętych. Jest gdzie spać, stosunkowo łatwo się przemieszczać – można jechać!
Wielu turystów zwiedza Angkor przy okazji bytności w Tajlandii. Z Bangkoku można się dostać samolotem, pociągiem do granicy z Kambodżą i dalej autobusem, są także organizowane przez lokalne biura podróży bezpośrednie wycieczki autobusowe. Ponieważ chcieliśmy zobaczyć trochę większy kawałek Kambodży, zdecydowaliśmy się polecieć bezpośrednio z Singapuru do Siem Reap. Lotnisko, mimo że ma w nazwie określenie „międzynarodowe”, nie poraża wielkością. Żadnej zabawy w autobusy – prosto z samolotu drepczemy tłumnie przez płytę lotniska do hali przylotów. Jeszcze w Polsce załatwiliśmy sobie e-wizę, więc formalności wjazdowe trwają bardzo krótko.
Znalezienie transportu do hotelu nie stanowi problemu. Na każdym kroku widać, że to zdecydowanie miejscowość, która żyje z turystów. Przylatujących jest mniej niż czekających przed lotniskiem kierowców. Po drodze do hotelu rozmawiamy z wiozącym nas młodym chłopakiem. Ma na imię Lam, komunikuje się po angielsku i bardzo się stara sprzedać nam swoje usługi transportowe. Ma przygotowaną mapę kompleksu świątynnego, pyta, jak długo zamierzamy zostać, proponuje plan wycieczek na kolejne dni. On ma samochód, my wolimy tuk-tuka? Nie ma problemu – ma kolegę, który będzie nas woził do świątyń położonych bliżej tuk-tukiem, a ona będzie nas woził samochodem w bardziej odległe miejsca. Umawiamy się z nim na kolejny dzień.
Zostawiamy rzeczy w hotelu i ruszamy coś zjeść na słynną Pub Street – tutejsze „Krupówki”. Hot spot na każdym kroku, wszędzie napisy: „Lonley Planet poleca” i można zjeść pizzę, króluje angielski, a nie khmerskie pismo. Jest gwarno, tłoczno, zdecydowanie turystycznie. My wybieramy restaurację z lokalnym jedzeniem – piwo Angkor, spring rollsy, kurczak z orzechami nerkowca i lokalny przysmak – amok (ryba w mleczku kokosowym z ryżem). Smaczne, ale jak dla mnie nieco mdłe. Jak się później okaże, cała kambodżańska kuchnia jest raczej nie w moim guście. Spędzamy miły wieczór, obserwując ulicę i rozmawiając o tym, co nas czeka następnego dnia.
W drodze powrotnej obserwujemy ludzi siedzących na ławkach umiejscowionych na brzegach wielkich akwariów z rybami. Najpierw się zastanawiamy, po co tam siedzą, potem nagłe olśnienie – „fish massage”. Siedzisz sobie na ławeczce, moczysz nogi, a rybki obgryzają martwy naskórek z Twoich stóp. Jakoś mnie ta idea niespecjalnie pociąga – nie bardzo mam ochotę być obgryzana przez rybki – nawet za życia.

Apsary

Dzieci w Angkor Wat
Następnego dnia wstajemy po 4.00 i ruszamy, żeby zobaczyć wschód słońca nad Angkor Wat. Na zewnątrz jeszcze poranny chłód, w tuk tuku szybko otrzeźwia nas rześkie powietrze. Jestem naprawdę podekscytowana – jeszcze tylko paręnaście minut i zobaczymy słońce wstające nad tymi słynnymi starożytnymi świątyniami. Dojeżdżamy do bramy kompleksu – pełna technika – w kasie robią nam zdjęcia (!) na nasze trzydniowe bilety. Do wyboru jest jeszcze opcja jednodniowa i tygodniowa (szczegóły i ceny możesz sprawdzić tutaj). Po chwili z mroku zaczynają się wyłaniać zarysy budowli. Wygląda na to, że zdążyliśmy. Nie tylko my zresztą 😉 Spory tłumek ludzi zmierza w stronę zbiorników wodnych usytuowanych naprzeciw świątyni. Różowa poświata nad groblą wygląda zachęcająco. Widok powala – jest dokładnie tak, jak się spodziewałam – widowiskowo. Dopóki oczywiście spoglądam przed siebie, a nie dookoła 😉
Wraz z nastaniem dnia, tłum nieco rzednie. Bałam się tłumu, ale kompleks jest na tyle duży, że bez problemu można znaleźć ciche miejsca do spokojnego oglądania przepięknych płaskorzeźb, mrocznych korytarzy i robienia zdjęć. Decydujemy się zapłacić przewodnikowi – chcemy mieć jakieś przygotowanie do samodzielnego zwiedzania tej świątyni i kolejnych. Opowiada nam trochę o historiach kompleksu, ale w sumie mówi niewiele więcej niż jest w przewodniku – głównie koncentruje się na tym, żeby nam pokazać, z którego miejsca wyjdzie dobre zdjęcie, co jest, owszem, cenne, ale niezupełnie o to nam chodziło. Cóż, widać doświadczenie go nauczyło, że zachodni turyści głównie tym są zainteresowani. Trochę szkoda.
Idziemy zjeść śniadanie w jednym z tutejszych barów, a właściwie przy jednym z rozstawionych stolików. „Naganiają” tam klientów małe, wesołe dziewczynki – każda zachęca do wybrania stolika z jej numerem – nie są uciążliwe, ale też potrafią być stanowcze. Kiedy zapraszają nas za pierwszym razem, Adam mówi, że jeszcze nie jesteśmy głodni, może później, a mała mu na to: „ to jak będziesz szedł później, to przyjdź do stolika numer 27 – obiecaj – zapamiętam Cię!” – co ma chyba brzmieć jak groźba, ale efekt jest sympatycznie komiczny 😉
Słońce jest już dość wysoko i upał zaczyna dawać się we znaki. Z przyjemnością wypoczywamy wśród chłodnych murów. W pewnym momencie w świątyni pojawiają się młodzi mnisi. Ich pomarańczowe stroje na tle kamiennych budowli wyglądają niezwykle malowniczo. Co prawda w przewodniku było napisane, że robienie im zdjęć jest niestosowne, ale oni chyba tego nie czytali. Chętnie pozują, co więcej, wydają się mieć dobrą zabawę – sami pstrykają sobie zdjęcia komórkami, co wygląda dość komicznie 😉
Ruszamy na dalsze zwiedzanie. Kolejna jest świątynia Bajon z jej 216 twarzami Buddy Awalokiteśwary. Miejsce jest zachwycające, ale niestety docieramy tu zbyt późno, żeby móc się nim w pełni nacieszyć. Tłum ludzi jest denerwujący. Twarze patrzące na mnie z każdej strony to nie tylko klimatyczne podobizny króla, ale przede wszystkim twarze turystów, często twarze niezbyt uśmiechnięte, bo w tym tłoku siłą rzeczy każdy każdemu wchodzi w kadr. W związku z tym dość szybko opuszczamy Bajon i zwiedzamy inne budynki Angkor Thom. Ponieważ droga pomiędzy kolejnymi ruinami prowadzi przez dżunglę, zwiedzanie nie jest nawet tak bardzo męczące – jest gdzie się schować przed coraz bardziej prażącym słońcem.
Na deser tego dnia zostawiliśmy sobie świątynie Ta Prohm – widoki jakby znajome, bo w ruinach tej świątyni kręcono „Lara Croft: Tomb Raider”. Tutaj zdecydowanie rządzą drzewa – wszędzie dookoła wielkie konary, które jakby wyrastają z omszałych kamieni. Miejsce wygląda tak, jakby dopiero co zostało odkryte – tyle że w środku dnia wygląda na to, że odkryło je niespodziewanie dużo ludzi jednocześnie 😉
Obiad jemy w kambodżańskiej jadłodajni za rogiem. Adam jest zadowolony, bo to miejsce gdzie jedzą lokalni i dla niego ma to smak przygody, ja trochę mniej, szczególnie po tym, jak pani wyciera naszą ceratę na stoliku szmatą tak brudną, że wahałabym się użyć jej do umycia podłogi. Wiem, wiem, wytrawni podróżnicy zaraz powiedzą, że jedzenie w takich miejscach jest najlepsze, mój małżonek tez broni tej tezy, ale nic nie poradzę na to, że mi od razu mniej smakuje, jak sobie te wszystkie wędrujące po kuchni żyjątka wyobrażam 😉
Kolejnego dnia kontynuujemy zwiedzanie świątyń. Oglądając w Internecie zdjęcia z Angkor, zawsze zastanawiałam się, jak to możliwe, że ludzie pamiętają, gdzie które zdjęcie zostało zrobione – przecież wszędzie są tylko „kamienie w lesie”. Wierzcie mi lub nie, ale każda kolejna świątynia wygląda inaczej. Dla wielbicieli architektury i fascynatów starożytnej historii to miejsce jest jednocześnie kopalnią wiedzą i nigdy do końca nie odgadniętą zagadką. Ja może nie potrafiłabym tam spędzić tygodni, ale te trzy dni były naprawdę intrygujące.
Tego ranka zaczynamy od Preah Khan – Sanktuarium Świętego Miecza. Największa świątynia jest zbudowane na osi wschód-zachód. Zwiedzający idą długim korytarzem, mijając kolejne sale – między innymi salę tancerek z wyrzeźbionymi apsarami i korowodami tańczących. Jeśli zboczy się nieco, można napotkać dwupiętrowy budynek z nietypowymi, okrągłymi kolumnami – przewodniki mówią , że być może to tutaj był przechowywany święty miecz. Ponieważ dotarliśmy tu stosunkowo wcześnie, a miejsce jest jednak mniej popularne niż świątynie zwiedzane poprzedniego dnia, możemy w pełni cieszyć się spokojnym klimatem tych ruin.
Kolejna na naszej liście jest pochodząca z X wieku hinduska świątynia Banteay Srei, zwana też Cytadelą Kobiet. Przepięknie zachowane rzeźby i reliefy z różowego piaskowca są niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania, spędzamy tam więc sporo czasu, tym bardziej, że wokół jest też trochę grobli i stawów, gdzie można cieszyć się ciszą przyrody i podziwiać kolorowe ważki.
Później czeka nas 1,5 kilometra spaceru pod górkę, przez teren należący do Narodowego Parku Phnom Kulen – wspinamy się, żeby zobaczyć wodospad, a przede wszystkim rzeźbione koryto rzeki Kbal Spean. Spacer jest dość męczący, ale warto się zdecydować, bo dekorowanie koryta rzeki, nawet uznawanej za świętą, jest faktycznie dość nietypowe – spod wody„wypływają” całkiem wyraźne posągi. Po drodze zatrzymujemy się w jeszcze jednej, mniejszej świątyni, a później wracamy do Angkor Wat, żeby tym razem podziwiać widok w promieniach zachodzącego słońca. Jest pięknie – łyżką dziegciu w beczce miodu jest tylko zielona folia po prawej stronie, którą przykryto remontowaną część obiektu.
Tego wieczoru idziemy na Pub Street, ale tak szybko, jak tam dotarliśmy, tak szybko wracamy. Trwa Haloween – jest kolorowo, głośno i zdecydowanie okropnie. Szukamy miejsca, gdzie można coś zjeść w spokojniejszej atmosferze. Trafiamy do jakiejś małej chińskiej knajpki, gdzie chyba rzadko turystom udaje się zabłądzić, po kelnerka wygląda na mocno zestresowaną naszą wizytą, a odnalezienie angielskiego menu, zajmuje jej trochę czasu 😉
Kolejnego dnia wracamy do Angkoru popołudniu. Budowli jest tutaj tyle, że chcąc zobaczyć wszystkie, trzeba by tu spędzić tydzień. Adam daje się namówić miejscowym na wspinanie się po jakichś kamieniach w środku świątyni, ja nie mam ochoty nigdzie się wdrapywać, więc umawiamy się, że się spotkamy z drugiej strony i zwiedzam sama. W pewnym momencie wchodzę w zupełnie ciemny korytarz, słyszę tylko odległe głosy. Próbuję sobie wyobrazić, jak to miejsce wyglądało w czasach swojej świetności. Gdzieś w oddali niewyraźne światło upewnia mnie, że musi tam być wyjście, ale wcale nie czuję się pewnie. Z ulgą przyjmuję widok pary japońskich turystów z drugiej strony korytarza.
To nasze pożegnanie z kompleksem Angkor. Nie bez powodu przyznano mu miejsce na liście UNESCO – to bezapelacyjnie jeden z najwspanialszych zabytków Azji. Następnego dnia czeka nas podróż autobusem do stolicy kraju, Phnom Phen.
- Wieże Angkoru
- Mnisi w Angkor Wat
- Bajon
- Bajon
- Ta Prohm
- Angkor Thom
- Angkor Thom
- Tuk tuk
- Ta Prohm
- Ta Prohm
- Ta Prohm
- Ta Prohm
- Preah Khan
- Preah Khan
- Ta Prohm
- Preah Khan
- Ważka nad stawem obok Banteay Srei
- Banteay Srei
- Banteay Srei
- Czekając na turystów
- Park Narodowy Phnom Kulen
- Zachód słońca nad Angkorem
- rzeźbione koryto rzeki Kbal Spean
- Dzieci w Angkor Wat